Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Adam aka maccacus z miasteczka Szczecin. Mam przejechane 37039.83 kilometrów. Jeżdżę z prędkością średnią 27.27 km/h i ciągle mi mało...
Więcej o mnie.

Follow me on Strava

2017 button stats bikestats.pl



W poprzednich odcinkach:

2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maccacus.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
85.00 km 0.00 km teren
02:26 h 34.93 km/h:
Maks. pr.:61.43 km/h
Temperatura:33.0
HR max:195 ( 97%)
HR avg:177 ( 88%)
Podjazdy:261 m
Kalorie: 2426 kcal

Puchar Bałtyku 2016

Sobota, 25 czerwca 2016 · dodano: 26.06.2016 | Komentarze 1

Dzień rozpocząłem już o 5:00 rano. Ogarnąłem rowerowe szpeje, zjadłem solidną miskę musli, zapakowałem się w auto i ruszyłem po Romka. Już w dwójkę wyjechaliśmy na trasę do Kołobrzegu aby za niecałe 2 godziny zalogować się w biurze zawodów. Pogoda od rana zapowiadała solidną skwarę i już o siódmej rano było ponad 25 stopni... Na parkingu przywitaliśmy się z Elą a po niedługim czasie dojechała reszta ekipy czyli Cichy, Michał i Bartek. Pakiet startowy standardowy plus koszulka bawełniana z logo imprezy. Po przebraniu i przygotowaniu maszyn do startu pokręciliśmy rozgrzewkowe kółka wokół kompleksu. Na starcie zaczęliśmy się ustawiać tuż po 9:30. 15 minut przed startem spiker zaczął nadawać komunikat techniczny ale nagłośnienie było tak słabe, że nic z tego nie zrozumiałem.

O 10:00 odgwizdali start honorowy, który miał nas wyprowadzić parę kilometrów za Kołobrzeg. W teorii super sprawa, bo jest czas aby się uformował zgrabny peleton, każdy zajął dogodną dla niego pozycje itd. W praktyce pilot zamiast bastować tempo to trzymał je w granicach subwyścigowego co powodowało nerwówkę jak na Velo. Tradycyjnie było parę kraks i mnóstwo "cudem-unikniętych" więc kilku kolarzy zakończyło zawody zanim się na dobre zaczęły. Szczęśliwie omijam jedną z nich gdzie gość wyłożył się 4 metry przede mną w poprzek drogi. Na szczęście refleks mam niezły i to mnie ratuje. Docieramy do Korzystna gdzie na wysokości kościoła pada strzał i zaczyna się gonitwa byków. Zaskoczenia nie było bo poszło mocno aby przesiać towarzystwo. W odróżnieniu od Velo jednak byłem już nieźle ustawiony i nie musiałem tracić tyle energii na złapanie kontaktu z czołówką. Po pierwszych kilometrach wydolnościowego szoku mój organizm zaczyna się przyzwyczajać do ekstremalnie wysokich obrotów w jakich przyjdzie mu pracować najbliższe dwie godziny. Tętno szybuje w przedział 170-190 i pozostanie tam aż do końca wyścigu. Mam kontakt wzrokowy z resztą chłopaków z teamu co daje mi poczucie kontroli sytuacji. Mocno procentuje doświadczenie z poprzednich startów w peletonie. Wiem już, że w łagodne zakręty lepiej wchodzić po wewnętrznej - krótsza droga a przy takich łukach nie trzeba za dużo hamować. Wiem już, że ostre zwrotki trzeba brać po zewnętrznej bo tor jazdy co prawda nieco dłuższy to można jechać szybciej i łatwiej znów złapać koło  na wyjściu. Staram się prawie w ogóle nie pokazywać po bokach peletonu, wciskam się w środek - mniej szans na ucieczkę w kraksie ale oszczędność watów ogromna i to naprawdę mocno czuć w nogach. Dzięki temu gdy grupa zwalnia jestem w stanie zjeść żelka czy wypić łyk z bidonu. Odżywianie w takim wyścigu to inna para kaloszy... Podstawa to patrzeć daleko daleko przed siebie na czołówkę aby móc przewidzieć co się stanie za chwilę w mojej części peletonu. Każde wyciągnięcie żelka czy bidonu gdy idzie 40-50km/h to ogromne ryzyko bo w każdej chwili nagle może wyłonić się zakręt, przejazd kolejowy czy zwężenie i zaczyna się dynamiczne hamowanie. Są jednak momenty gdy peleton luzuje, w końcu koksy na przedzie też muszą coś jeść i pić. Na tym wyścigu umiałem już wyczuć te chwile i z nich korzystać. Gdy tylko grupa zwalniała i stabilizowała prędkość od razu sięgałem po bidon lub żelka bo nie wiadomo kiedy trafi się kolejna okazja. Jeden z zawodników jadący obok mnie za długo się wahał i za długo czekał aż w końcu wyciąga bidon gdy od jakiegoś już czasu było spokojnie. W tym momencie widzę jak na czubie obniżają się sylwetki czyli... idzie gaz. Po chwili fala gwałtownego przyspieszenia dochodzi i do nas. Przygotowany wrzuciłem odpowiedni bieg i nie tracę kontaktu. Kolega obok w popłochu wkłada ledwo wyciągnięty bidon, który nie chce wejść w koszyk, panikuje, w konsekwencji gubi go i zmienia bieg za późno, zwalnia a reszta już go wypycha do krawędzi szosy. Nie wiem czy dociągnął potem do grupy ale jeśli nawet to kosztowało go to nie mało.

Na trasie jest sporo hopek ale prawie ich nie czuć. Bardziej bolą wszelkie zakręty gdzie na wyjściu robią się szelki - tracę tam mnóstwo energii a parę razy dochodzę na rzęsach. Tak samo wymęczają odcinki podłego asfaltu gdzie rzuca rowerami na dziurach. W między czasie zaskoczenie, ktoś krzyczy, że zaraz bruk! I faktycznie: wjeżdżamy na pełnej prędkości w wioskę po czym słychać dźwięk hebli i krzyki. Bruk najgorszego sortu, taki z ostrych kamieni, wypłukany przez deszcze. Telepie jak sam skurwysyn! Większość od razu ucieka na piaszczyste pobocza po jednej i drugiej stronie drogi rzucając mięsem. Wznieca się ostra kurzawka, temperatura sięga 33 stopni - prawdziwe piekło. Koła uciekają spod sypkiego piachu, niektórzy się wykładają lub lądują na trawie, tempo idzie ostre i modlę się tylko aby jak najszybciej przejechać ten odcinek. Po kilkuset metrach powraca asfalt ale to co się porwało na brukach teraz musimy gonić. Po kilku kilometrach sytuacja się uspokaja i można złapać nieco oddechu. W którymś momencie widzę Cichego, który spływa z peletonu. W tym momencie akurat szło mocne tempo więc szyki się poluzowały, było trochę miejsca za mną i rzucam do niego, żeby wskoczył ale w odpowiedzi słyszę, że ujechany. Nie wiem czy złapał, potem go nie widziałem. W pewnym momencie zaczyna się szybki zjazd leśną, podłej jakości wąską asfaltówką. Nikt jednak nie odpuszcza i rzucamy się w dół rozkręcając ponad 60km/h. Gdy osiągamy najniższy punkt zaczyna się wspinaczka na całkiem solidną hopkę. Jest to najdłuższa hopka  z całej trasy, mocno selektywna i tutaj ostatecznie dokonał się przesiew. Piekielnie rozpędzona czołówka mogła ją wziąć z rozpędu, mi się jednak nie udało i kilkadziesiąt metrów przed szczytem brakło mocy więc redukuję i mielę do góry tracąc impet jak wielu innych zawodników. Kilkunastu mocniejszych mnie objeżdża a ja kręcę swoje widząc jak czub niknie już na horyzoncie. W tym decydującym dla wyścigu momencie peleton ostatecznie się porwał na kilka mniejszych grup. Końcówka podjazdu to wylot z lasu na odsłonięte pola - uderza od razu upał, słońce i przedni wiatr...

Na szczęście za mną został też pociąg z trzema zawodnikami STC (w tym z Moniką Szotowicz) pod który się podłączam. Po drodze łapiemy jeszcze jednego typa, a chwilę później Michała i lecimy dalej goniąc następną większą grupę na horyzoncie. Jadę z tyłu i nie wychodzę na zmianę bo nie mam z czego, chcę się trochę odbudować. Pojawia się jednak kolejny odcinek bruku, kolejne badanie wytrzymałości kół, ramy i ciała :) W końcu dręczony wyrzutami sumienia gdy grupa którą goniliśmy jest na wyciągnięcie ręki wychodzę na zmianę i odwalam swoją robotę. Po chwili schodzę z czuba ale już czuję, że to był błąd. Łapie się jeszcze na końcu jednak uda już pieką a krzyż, który doskwierał od paru kilometrów jazdy w ostrym zagięciu teraz naprawdę już boli, i to mocno. Rzucam do Michała, że spuchłem, "podcinam" sobie ręką gardło i spływam... Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy a jest ich całkiem sporo. Mija mnie też powstały z popiołów Cichy pędzący niczym lokomotywa na czele swojego pociągu oferując podwózkę ale grzecznie odmawiam: nie mam już z czego. I zostałem sam. Do mety zostało 30 km. Na horyzoncie nikogo, za mną nikogo. Sam na pustych długich spalonych słońcem szosach. I z potwornym bólem krzyża. Tempo siada i wlokę się miejscami 27-28 km/h a każde mocniejsze depnięcie powoduje, że zaraz czuję plecy. Dodatkowo za mną pojawił się krążący jak sęp ambulans zawodów hahaha, który motywująco na mnie nie zadziałał. Chłopaki pewnie zastanawiali się czy już mnie brać na pakę ale chyba doszli do wniosku, że dam radę bo mnie wyprzedzili i pojechali dalej :D 15 km przed metą widzę za mną grupkę kolarzy. Szykuję już nogę aby się podłączyć. W końcu słyszę gromkie "HEEEJ!" - to Mirek Wojtyś i Andrzej Bielik z Górala Police. Łapie koło i zmotywowany towarzystwem kręcę z nimi dając nawet ze dwie zmiany. Wymieniamy trochę uwag co do dzisiejszej skwary ale w którymś momencie nie jestem już w stanie za nimi nadążyć. Do bólu krzyża dochodzą skurcze ud, pleców, barków... takiej kanonady jeszcze nie miałem. A kompani nie jechali jakoś zawrotnie szybko. Odpuszczam i ostatnie kilka kilometrów dokręcam już samotnie. Tuż przed samą kreską ktoś krzyczy "Adam dawaaaaj!", odwracam się i widzę rozpędzonego Bartka finiszującego z małej grupki. Niewiele myśląc chwytam barana i ostatkiem sił finiszuję tuż za nim ale za to przed kilkoma innymi zawodnikami - dzięki! Padam na kiere, nie mogę złapać oddechu. Pojechałem dziś wszystko co miałem.

Refleksje? Kolejny start wspólny, kolejne mordercze tempo, kolejny raz nie ogarnąłem do końca czołówki i kolejny raz cudem uniknąłem kraksy. Ale kolejny raz czuję ogromną satysfakcję. Jeśli chodzi o intensywność to dałem z siebie maxa. Średnie tętno na poziomie 177 ud/min mówi wszystko. Przez ponad dwie godziny jechałem na poziomie 88% moich sercowych możliwości. Muszę też zadbać o ćwiczenia wzmacniające i rozciągające grzbiet bo tak naprawdę wszystko przekreślił ból krzyża, nie do wytrzymania, taki wykręcający wargi. I ogólne założenie: jeśli chce się być w czołówce takich wyścigów to przede wszystkim trzeba ogarniać interwały. To nie jest wysiłek jak we wcześniejszych moich startach w maratonach szosowych gdzie było od początku mocne (mniej lub bardziej) tempo, ale mimo wszystko dość równe i stabilne. Tutaj jest mocno a co chwila skok do super-mega-mocno, potem kilka minut luzu i znowu full gas. To ile jesteś w stanie wytrzymać takich skokenów przekłada się na Twój wynik na mecie.
Ogólnie jestem zadowolony z wyniku bo ostatnio nie cierpiałem na zwyżkę formy i czułem się strasznie przemęczony, bez wigoru. Mimo wszystko udało mi się utrzymać w sporo dłużej niżna Velo a tempo szło podobne. Napewno swoje też zrobił upał, który mocno obciążał każego zawodnika. Szacun dla Remka Kuźmickiego i Piotra Piotrowicza, którzy w tych warunkach w połowie trasy zdecydowali się we dwójkę na ucieczkę, zakończoną sukcesem z przewagą  półtorej minuty nad peletonem! Kosmos! Puchar tak czy owak zdobyty przez Szczecin :)


Miejsce: OPEN 72/145, M3 19/37

Najważniejsze, że wszyscy z Teamu dotarli do mety w jednym kawałku! Dzięki Koledzy i Koleżanko za świetną jazdę i wsparcie na trasie! Romek: szacun za najlepszy wynik męskiej części naszego klubu! Ty to jednak jesteś maszyna na płaskie :)


Ekipa (częściowa) przed startem, od lewej: ja, Ela, Cichy, Michał


Finisz z Bartkiem


I po strachu!

1: 0%
2: 2%
3: 57%
4: 41%
kad: 89
Kategoria Wyścigi



Komentarze
wober
| 08:45 piątek, 1 lipca 2016 | linkuj Maszyna to za wiele powiedziane. Uważam że zadecydowało doświadczenie. Kulik i Cichy są mocniejsi ale jednak co głowa to głowa :)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa okojn
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]