Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Adam aka maccacus z miasteczka Szczecin. Mam przejechane 37039.83 kilometrów. Jeżdżę z prędkością średnią 27.27 km/h i ciągle mi mało...
Więcej o mnie.

Follow me on Strava

2017 button stats bikestats.pl



W poprzednich odcinkach:

2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maccacus.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyścigi

Dystans całkowity:1413.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:39:17
Średnia prędkość:35.97 km/h
Maksymalna prędkość:66.84 km/h
Suma podjazdów:6158 m
Maks. tętno maksymalne:195 (98 %)
Maks. tętno średnie:177 (88 %)
Suma kalorii:26962 kcal
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:94.20 km i 2h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
97.80 km 0.00 km teren
02:28 h 39.65 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg:162 ( 81%)
Podjazdy:568 m
Kalorie: kcal

I Choszczeński Klasyk Szosowy

Sobota, 23 września 2017 · dodano: 11.10.2017 | Komentarze 0

Ostatnia gonka w sezonie 2017. Wyścig organizowany przez zaprzyjażniony 2x3 Racing Team więc "przez pasjonatów dla pasjonatów". Zapowiadało to dobry poziom sportowy i prawdziwą kolarską ucztę a to wszystko rzut beretem od Szczecina.
W sobotni poranek zapakowałem się więc w auto i samotnie ruszyłem do Choszczna. Całą drogę było sucho, chociaż pochmurnie. Dopiero na rogatkach Choszczna zaczęło kropić i tak kropiło już najbliższe 2h. W zasadzie było mi to tak bardzo wszystko jedno - w tym sezonie wszystkie starty wspólne odbywały się w warunkach deszczowych przy niskich temperaturach. 

Pakiet startowy skromny ale nie po pakiet tu przyjechaliśmy a niskie wpisowe w pełni go rekompensowało. Start odbył się planowo chociaż początkowy odcinek trasy został zmieniony ponieważ orgowie podczas objazdu przedstartowego zauważyli plamę oleju na długości ok. 2 km. Miło, super, że tak zadbali o bezpieczeństwo uczestników. 

O godzinie 11:00 ruszył start honorowy. Auto dyrektora wyścigu wyprowadziło peleton z Choszczna po czym nastąpił start ostry. Czołówka od razu zaciągnęła i po kilku szarpnięciach uformowała się grupa zasadnicza. Z niej, po zaledwie kilku kilometrach, oderwała się 5 osobowa ucieczka, która szybko zaczęła zyskiwać kolejne sekundy przewagi. Ja spokojnie obserwowałem sytuację i starałem się trzymać w bliżej czuba i oceniałem dyspozycję. Nie było źle, z każdą minutą czułem się coraz lepiej to też gdy dojechaliśmy do Recza i pierwszej premii górskiej postanowiłem się trzymać w czołówce. Po skręcie na podjazd poszło mocniejsze tempo i zasadniczą część podjazdu pojechałem w grupie pierwszych kilkunastu zawodników. Dopiero na wypłaszczeniu, gdy tempo się trochę poluzowało kilku z czołówki znów szarpnęło i rozerwało pociąg. Ja i kilku kolarzy rzuciliśmy się w pogoń za atakującymi ale wywaliło mi kontrolki więc siadłem na koło zawodnika 2x3, chwilę odetchnąłem, zmieniłem go i równym mocnym tempem kontrolowaliśmy kilkunastometrowy odjazd. Po kilku sekundach dojechał nas czub peletonu, który naciągnął się na premii i daliśmy popracować innym. Chwilę później harcownicy zostali dogonienie i znów ławą cięliśmy kolejne kilometry. Co jakiś czas ktoś próbował ataków ale grupa już nikogo nie puszczała i wszystkich trzymała na krótkiej smyczy a wszelkie akcje było szybko kasowane. Mi także zapalił się tryb ucieczki wiec spróbowałem swoich sił markując odjazd bardziej dla podbicia tempa zasypiającej grupy niż z faktycznym zamiarem urwania się. Zabrał się za mną Marcin ale po kilkuset metrach peleton złapał nas bez większego trudu. Dalszą część wyścgi przejechałem w okolicach czuba. Na drugiej rundzie przy drugiej premii górskiej znowu postanowiłem być w ścisłej czołówce. Znów na wypłaszczeniu się porwało, znów skoczyłem ale tym razem nogi dostały o wiele bardziej i z niemałym trudem udało mi się złapać po tej akcji do wyprzedzającego mnie peletonu. Po chwili dorwały mnie skurcze a grupa w tym czasie zaczęła rozkręcać. Bolało, bolało, bolało ale jakos się przemogłem i utrzymałem mocne tempo. Ostatnie 30 kilometrów to już oszczędzanie sił aby znów nie złapały skurcze. Ostatnie kilkanaście kilometrów przedzierałem się sukcesywnie do przodu z myślą o finiszu. Najłatwiej było bokami choć było to ryzykowne ze względu na stojące na poboczu auta i ogólnie ryzyko wypchnięcia przez peleton. No i tak też się stało. W pewnym momencie zrobiło się bardzo ciasno, grupa zaczęła się rozchodzić na boki i zabrakło dla mnie asfaltu. Miałem do wyboru walczyć na łokcie i ryzykować wywrotkę sporej części peletonu albo dać się wyrzucić na trawiaste pobocze. Wybrałem to drugie. Gdy koła złapały trawę szaleńczo walczyłem o równowagę i delikatnie wyhamowywałem. Wyprzedziło mnie kilkudziesięciu zawodników i na asfalt wskoczyłem z powrotem na tyłach grupy. Cała praca o wywalczenie pozycji poszła w piz.... Do metu już niedaleko i wiedziałem, że nie dam rady dopchać się już na pierwsze pozycje. Wywalczyłem ile się dało i w sumie to nawet specjalnie nie zafiniszowałem bo meta była na tyle słabo oznaczona, że zauważyłem ją dopiero kilkanaście metrów przede mną.

Ostatecznie finiszowałem na 34 miejscu OPEN i 8 w kategorii.
Wynik nie powala ale wiem, że pod nogą było, sprinty lubię więc gdyby nie te pechowe pobocze mogłem powalczyć o być może nawet pierwszą 15-stkę OPEN. Cały wyścig znakomicie dawałem sobie radę w peletonie, kontrolowałem tempo i nawet trochę pojeździłem z przodu. Premia górska przejechana w czubie co potwierdza moje tegoroczne odczucia, że dobrze się czuje na naszych hopkach i odpowiadają mi takie podjazdy. Krótko mówiąc zabrakło trochę szczęścia. Zaostrzyło to jednak mój apetyt na przyszłoroczne starty :)




Kategoria Wyścigi


Dane wyjazdu:
120.40 km 0.00 km teren
03:07 h 38.63 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:565 m
Kalorie: kcal

Skoda Bike Challenge Poznań 2017

Niedziela, 10 września 2017 · dodano: 25.09.2017 | Komentarze 0

Do Poznania przyjechaliśmy na dzień przed startem. Odebrałem wieczorem pakiet startowy i spędziłem czas na przygotowywaniu się do niedzielnego startu co chwila nerwowo sprawdzając prognozy pogody...

Niedzielny poranek przywitał nas słabą pogodą, było pochmurno, siąpiła mżawka a temperatura nieśmiało próbowała dobić do 15 stopni. Z apartamentu wyjechałem około 10:30 i udałem się w ustalone miejsce aby spotkać się z Jarkiem, Romkiem oraz kolegą Piotrem z Poznania. Niestety w natłoku ludzi nie udało nam się złapać za pierwszym razem, dopiero potem gdzieś przypadkiem na siebie na trafiliśmy krążąc wokół Malty niedaleko miasteczka zawodów. Zrobiliśmy krótką rozgrzewkę i po 11 podjechaliśmy w rejon sektorów startowych aby zgodnie z wcześniej ogłoszonym przez orga harmonogramem zacząć je zapełniać (start miał być o 12:00). Nieco się zdziwiliśmy poniewaź dystans 50km, który miał startować o 10:00 cały czas grzał się na lini startu. Informacji ze strony organizatora nie było praktycznie żadnych. Pocztą pantoflową rozniosła się plotka, potem potwierdzona, że warunki pogodowe słabe i policja nie puściła jeszcze 50tki bo sprawdzają przejezdność trasy wyścigu. Tak czy inaczej opóźnienie naszego startu będzie co najmniej godzinne więc niewiele się zastanawiając udajemy się do pobliskiej galerii handlowej aby przeczekać w suchym i ciepłym sącząc kawę. Po 40 minutach postanawiamy znów wybrać się na linie startu aby sprawdzić aktualny stan opóźnienia. Ludzie zaczęli się już pakować w sektory więc i my zajmujemy miejsce. Morale jednak z każdą minutą słabnie i w rozmowach nastawiamy się na "przejechanie" a nie ściganie. Deszcz wciąż pada, my stoimy i mokniemy, zaczyna mnie męczyć wychłodzenie a spiker wciąż informuje o przedłużającym się starcie.

W końcu po 1,5h opóźnienia o 13:30 ruszamy na trasę. Ze względu na słabe morale startowałem z końca sektora B. I to był błąd. Po ruszeniu od razu włączyła się procedura wyścigowa i zacząłem jak szalony wyprzedzać kolejnych zawodników. Czoło mojego sektora w momencie startu miało nade mną ponad 40 sekund przewagi. Po 15 kilometrach wściekłej pogoni udało mi się złapać złapać z nimi kontakt wzrokowy i zmniejszyć stratę do 8 sekund ale... nie było chętnych do pomocy a sam już nie miałem z czego dogonić, dystans znów zaczał się oddalać pomimo jazdy w czerwonej strefie i odpuściłem. Pojechałem swoje i poczekałem aż dojdzie mnie jakaś grupka. Kolejne kilometry upływały nam na łapaniu ludzi po trasie i montowaniu własnego peletoniku. Na chyba 40-stym kilometrze zauważyliśmy na horyzoncie większą grupę. Za wszelką cenę chcieliśmy ich złapać więc podkręciliśmy tempo. Po kilku kilometrach ciężkiej pracy udało nam się do nich dojść. Potem na hopce poszła poprawka i znowu selekcja. I tak było przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Z racji opóźnienia startu czułem się dość głodny i ratowałem się co chwila żelami aby podnieść poziom cukru. Ostatnia prosta do Poznania, która wlokła się bardzo długo to już walka o zajęcie jak najlepszej pozycji przed finiszem. Sukcesywnie przesuwałem się do przodu i po minięciu rogatek miasta byłem w czubie na -nastej pozycji. Kontrolowałem spokojnie rozwój wydarzeń. Kilka km przed metą poszedł atak trzech zawodników. Nie wiele się zastanawiając postanowiłem skoczyć za nimi, dojechałem, poprawiłem, za mną jeszcze 3 i tak w siódemke uciekaliśmy jakiś kilometr ale grupa nas nie puściła i gdy przewaga zmalała do kilku sekund ucieczka odpuściła. Pozwoliliśmy się znów złapać ale próbowałem utrzymać wysoką pozycję i nie dać się zepchnąć na ogony. Na podjeździe z rezerwą ogarniam dość mocne tempo i po ostatnim zakręcie przed metą wylatuje po lewej. Finiszuje w czole 100-osobowego peletonu. 

Ogólnie super impreza jeśli chodzi o poziom sportowy. Pomimo fatalnej pogody i śliskich dróg nie było zbyt wiele kraks jak na tak masowy wyścig (1500 zawodników na dystansie 120km). Udało się dojechać cało do mety, na trasie czułem się względnie mocny, zwłaszcza na podjazdach. Z finiszu też jestem zadowolony bo udało się wyprzedzić kilku zawodników. Kolejne cenne doświadczenia zdobyte.

OPEN 302, kat 104
Kategoria 100-200km, Wyścigi


Dane wyjazdu:
103.20 km 0.00 km teren
02:58 h 34.79 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max:190 ( 95%)
HR avg:167 ( 83%)
Podjazdy:628 m
Kalorie: kcal

VI Świdwiński Szosowy Maraton Rowerowy

Sobota, 19 sierpnia 2017 · dodano: 24.08.2017 | Komentarze 0

Ostatni start miał miejsce na Pucharze Bałtyku w czerwcu i przez ostatnie dwa miesiące trochę poluzowałem treningi i nie złapałem żadnych, wartościowych, kilometrów wyścigowych. Ratowałem sytuację ustawiając się z lokalnymi koniami i wówczas kręciłem mocno i starałem się przepalić nogę. Start w Świdwinie idealnie wpisywał się w moje aktualne potrzeby. Warto było tam wystartować ze względu na piękne tereny do jazdy i profil, który lubię i na którym dobrze się czuje, czyli sporo hopek. 

Pogoda dzień wcześniej, gdy jechaliśmy do Świdwina, nie rozpieszczała. Zlewa totalna, zimno i bałem się jaka aura przywita mnie w dniu startu. Prognozy jednak się sprawdziły i nie padało, asfalty z każdą godziną przesychały coraz bardziej a silny wiatr rozpogadzał niebo o strzępił jednolitą warstwę chmur na pojedyncze obłoki. Frekwencja zawodów nie była duża więc plan zakładał aby pojechać po podium w kategorii, inny wynik byłby porażką. Pakiet startowy odebrałem dniu zawodów i składał się on z... li tylko numeru startowego hahaha. Skromnie, ale wpisowe też było symboliczne więc nie narzekam. Meta usytuowana niefortunnie bo na wjeździe na parking przed stadionem (skręt z ulicy 90 stopni...) więc finisz  z grupy na pewno byłby utrudniony. Co do grup to do końca nie wiedziałem z kim pojadę bo org nie rozlosował i nie ogłosił tego wcześniej jak to zwykle bywa. Informacja została wywieszona dopiero w dniu imprezy. Mój start przypadł na godzinę 9:16. Trafił mi się w grupie Jan Zugaj (persona znana i kontrowersyjna ale cholernie mocna) czyli potencjalny zwycięzca Open. Dziwnym zbiegiem okoliczności hyhyhy grupę przed nim startował pan Harbacewicz więc już wiedziałem, że będzie czekał na nas aby montować razem odjazd na zwycięstwo Open. Plan zakładał więc współpracę z Zugajem, żeby dociągnąć do Harbacewicza a potem pojechać z nimi ile się da.

Start. Ruszamy. Najpierw dziwnie lekko, tak podejrzanie. Wiozę się w kołach pierwszy kilometr i obserwuje rozwój wydarzeń. Z 10-osobowej grupki od razu została czwórka: Zugaj na czubie, na drugim miejscu jego (chyba) znajomy do pomocy, za nimi Józek z STC, który początkowo ma plan wieść się w kołach i wytrzymać ile się da i na końcu ja. Mam wrażenie, że z tej "wesołej" dogadanej gromadki tylko ja nie pasuje i jak pokażą kolejne kilometry - miałem rację. Zaraz po pierwszych kilkuset metrach skręcamy w boczną szosę i zaczyna się krótki, niewielki podjazd. Tempo idzie wręcz ślamazarne... ktoś tu kogoś prowokuje? Jest na tyle luźno, że puls nie wchodzi mi nawet w 3 strefę. Z przodu dwójka się jakoś rozjeżdża na boki i nie bardzo wiem w co grają. Ruszam więc do przodu na czub i rozkręcam nieco żeby podbić tempo ale z pewnością nie na tyle aby zostało to uznane za atak. Mimo to chyba kogoś wkurwiłem bo jak robi się płasko nagle słyszę szum S-worksa Zugaja i ten wyprzedza mnie z pewnością nie tak, jak powinno się wymijać kogoś kogo zmieniamy... ;) Zaczyna się zabawa. Mimo zmęczenia po zmianie doskakuje na koniec 3-osobowego pociągu choć Józek krzyczy abym wlazł przed niego bo on nie ma siły kręcić w tym tempie. "Lider" schodzi ze zmiany, wychodzi jego pomocnik, Józek gdzieś się zakręca i puszcza koło więc znów wskakuje przed niego. Znowu moja zmiana... i znowu zaciąg po tym jak schodzę. Jadę znów na końcu i zmuszam Józka aby też wyszedł na zmianę. Mimo to dostaje opierdol od Zugaja, że nie pracuje i mam się nie wozić hahaha. Sytuacja robi się śmiesznie tragiczna, wiem już, że miło nie będzie i na współpracę nie ma co liczyć. Chcą mnie przemielić i zostawić. Jadę ile się da ale końskie tempo Zugaja i drugiego zawodnika robi swoje i bardzo mnie zadusza. W końcu na horyzoncie na długiej prostej dostrzegam małą grupkę z Harbacewiczem który czeka na nas na Zugaja. Zaraz do niego dojdziemy, wszystko się połączy i mam nadzieje ze odpocznę w kołach. Niestety zanim ich łapiemy wywala mi czerwone kontrolki i zaczynam puszczać koło a konie mi odjeżdżają. Utrzymuję jednak mocne tempo z Józkiem za swoimi plecami i strata powiększa się pomału. Liczę na to, że zanim rozkręcą się na nowo po połączeniu, to zdążę ich złapać. Kręcę ile sił i próbuję dospawać ale niestety... po doskoczeniu i próbie utrzymania się w kołach znowu idzie gaz a ja wyjechany nie mam już z czego odpowiedzieć. Józek mimo próśb nie chce za bardzo mi pomóc, chyba faktycznie nie ma z czego i zostajemy we dwójkę... Zwycięzca Open odjeżdża a cały plan poszedł się jebać.

Lecę więc z moim nadanym przez los kompanem równo, po zmianach ale tempo jest z rezerwą - chce się odbudować. Gdy puls się normuje doganiamy kolejnego zawodnika z STC a potem jeszcze Adama K. z M1, który także odpadł z grupki Zugaja. We czwórkę decydujemy, że będziemy równo współpracować próbując ugrać możliwie niezły czas. I tak już wszystko ch.... strzelił więc pojedźmy z głową i nie tnijmy się, splendory nie dla nas. Przystaję na tą propozycję. 

Za Łobzem gdzieś na trzydziestym którymś kilometrze doganiamy Liska który jechał z dwoma ludkami i ciśniemy dalej na Starogródek. Czuję sporą rezerwę pod nogą i zaczyna w głowie kiełkować myśl aby zmontować jakąś akcję bliżej mety, zwłaszcza, że Józek wychodzi do mnie po cichu z taką propozycją gdy jedziemy w ogonie. Sporo ludzi ściemnia i się wozi choć gdy w końcu zmuszam ich aby wyszli na zmianę to dziwnym trafem okazuje się, że mogą nadać całkiem niezłe tempo... Dojeżdżamy do Świdwina i ruszamy na drugą, mniejszą pętlę. Wylot z miasta zaczyna się krótkim dość trzymającym podjazdem. Pada hasło aby się nie zarżnąć i jechać równo, tak też i czynię. Mimo to odjeżdżam na 20 metrów od grupy i na płaskim czekam aż znów mnie dojadą. Jeszcze za wcześnie... Jedziemy w około 9 ludzi. Ten odcinek jest mi znany bo tydzień temu jechałem tędy na Połczyn. Przed Bierzwnicą trafiamy na malowniczy i dość długi podjazd jak na te tereny. Tempo mocno siada i każdy oszczędza siły. Dla mnie jest jednak za wolno, nogi mi stygną a wole je trzymać na obrocie. Naciskam mocniej i wychodzę na czub. Jadę swoje i się nie oglądam choć nie miałem w planach żadnego ataku. Mimo to przed końcem podjazdu okazuje się, że dołożyłem grupie niezły dystans. Początkowo puszczam korby i czekam aż znów mnie dogonią. Dystans jednak wciąż się utrzymuje, nikt specjalnie mnie nie kasuje ani nie skacze do mnie... w głowie gonitwa myśli: tak? teraz? 77 kilometr... do mety jeszcze 25... powrót pod wiatr, ale na hopkach im dołożę... próbuj! Jedziesz!

I znów naciskam mocniej na korby, rower nabiera prędkośc. W Bierzwnicy odbijam w lewo, na północ i na krótkim podjeździe rozkręcam już swoje, mocne i solidne tempo podjazdowe. Potem zjazd, składam się maksymalnie na rowerze i oszczędzam energię. Na wypłaszczeniu znów rozkręcam, łokcie na baranka i cisnę jak na czasówce. Co chwila monitoruje puls, kadencję i kalkuluje siły. Staram się jechać mocno ale z głową, aby się nie spalić po pierwszy 5 kilometrach. 7 lat na szosie pozwala mi już dobrze czytać organizm. Na prostej widzę, że grupa ma już około minuty straty. Motywuje mnie to jeszcze bardziej ale kilometry wloką się niemiłosiernie. Na kolejnych zakrętach ścinam je maksymalnie i staram się aby jak najszybciej zerwali ze mną kontakt wzrokowy a tym samym kontrolę nad stratą. W końcu dystans robi się na tyle duży, że mogą mnie dostrzec tylko na długich ponad kilometrowych prostych. Przewaga jest już na tyle duża, że realnie wierzę w powodzenie tej akcji. Rozporządzam siłami maksymalnie efektywnie i trzymam równe, mocne tempo. Trochę wstrzymuje mnie parokilometrowy odcinek pod wiatr ale jak się później okazało na Strava Flybys: wciąż sukcesywnie powiększałem przewagę. W końcu mijam rogatki Świdwina, przebijam się przez miasto, zaciągam w trupa na ostatniej prostej samotnie przekraczając linię mety. Padam na asfalt a po próbie wstania nogi betonują potężne skurcze.

Po niedługim czasie dojeżdża Adam, Józek, potem i Lisek. Choć nic dzięki tej ucieczce nie ugrałem w klasyfikacji, to udowodniłem coś sobie i zebrałem cenne kolarskie doświadczenie. Jestem bardzo zadowolony z tego startu, noga mi dobrze podawała. Żałuję tylko, że nie udało mi się podczepić do grupy Zugaja bo mógłbym wtedy przeskoczyć parę oczek wyżej w Open, ale i tak jest nieźle. 8 Open i 2 w M3 czyli pudło zdobyte :)

Kategoria Wyścigi


Dane wyjazdu:
85.90 km 0.00 km teren
02:19 h 37.08 km/h:
Maks. pr.:57.84 km/h
Temperatura:16.0
HR max:190 ( 95%)
HR avg:165 ( 82%)
Podjazdy:441 m
Kalorie: 2026 kcal

Wyścig kolarski o Puchar Bałtyku, Kołobrzeg 2017

Sobota, 17 czerwca 2017 · dodano: 18.06.2017 | Komentarze 0

Kluczowy start w sezonie zapisany w kalendarzu startowym grubą czerwoną czcionką. Poziom sportowy tej imprezy jest bardzo wysoki, dużo wyższy niż maratonów szosowych z cyklu Pucharu Polski więc od początku wiedziałem, że walka o podium to marzenie ściętej głowy. Bardziej zależało mi na poprawieniu wyniku z ubiegłego roku oraz przecioranie się w mocnym peletonie.

Pobudka tradycyjnie skoro świt, o 5:00. Zjadłem płatki czekoladowe i wypiłem kubek zielonej herbaty. Chwilę przed 6:00 ruszam po Romka a potem ciśniemy już w kolumnie z resztą ekipy na Kołobrzeg. Pogoda dramatycznie słaba. Im bliżej Kołobrzegu tym bardziej pada, leje, widoczność na 200 metrów i niemiłe 13 stopni, chociaż w porównaniu do startu w Nowogardzie temperaturę można było uznać za całkiem tropikalną haha. Dojechaliśmy o 8:00 i od razu poszliśmy odebrać pakiety startowe. Potem chyba z godzinę czekaliśmy w hali sportowej gdzie było biuro zawodów i patrzyliśmy za okno na padający deszcz. Wszyscy się zastanawiali czy startować czy odpuścić. Start wspólny w takich warunkach jest niebezpieczny a mokre i śliskie drogi zwiększają szanse na potencjalne kraksy. Pesymizm rodził się również przez fakt, że ten wyścig był niebezpieczny i rok temu, gdy pogoda była idealna więc na myśl o tegorocznych zmaganiach ogarniał mnie strach i wątpliwości. Około 9:00 deszcz prawie ustał a chmury zaczęły się strzępić zapowiadając poprawę pogody. Pomagał w tym bardzo silny, kołobrzeski wiatr więc... zapadła decyzja, że trzeba podjąć wyzwanie. Idziemy do samochodów. Wciągam makaron z jogurtem a następnie przebieram się. Nie wiem co ubrać żeby nie było za zimno ale i aby nie ugotować się jak pójdzie tempo. Decyduję się na potówkę, bluzę i trykot a dół na krótko. Przygotowuje rower, przypinam numer startowy i jadę na krótką rozgrzewkę. Po jednym okrążeniu wiem już, ze będzie mi za ciepło, do startu 15 minut... dobra... zdąże. Podjeżdżam do auta, szybko zdejmuję bluzę i zostawiam tylko potówkę. Dylam na start i wpycham się gdzieś w połowę stawki koło Grześka. Reszta teamu ustawiona kilka rzędów z przodu także po starcie trzeba będzie się trochę do nich przepychać. Ostatnie minuty szybko zlatują, załączam Strave, poprawiam wiązania, sprawdzam szybkozamykacze, resetuje licznik, wciągam batonik energetyczny. Cztery... trzy...dwa... jeden...START!

No i ruszamy. Najpierw start honorowy. Auto wyprowadza peleton z Kołobrzegu do Korzystna więc jest czas na w miarę spokojne uformowanie grupy. Całe szczęście organizator wyciągnął wnioski z poprzedniego roku i teraz auto sędziowskie dyktowało luźne tempo 30km/h a nie jak wtedy gdy poszedł gaz pod 50km/h i ludzie się zabijali walcząc o pozycję. Jadę obok Grześka i mówię mu "dawaj przebijamy się do chłopaków z przodu". Tu się wciskam, tam podkręcam... i po kilku minutach i kilku nerwowych manewrach jestem przy Romku, Grześku S. i Przemku a od czuba dzieli nas kilkunastu zawodników. Super. Kręcę więc już spokojnie i czekam aż "spuszczą psy ze smyczy". W Korzystnie sędzia macha czerwoną chorągiewką z auta i odgwizduje start ostry. Przyspieszenie jak skok w nadprzestrzeń. Z 30km/h robi się z marszu 45-50km/h. Puls skacze dramatycznie, płuca wentylują na 100% i byle do koła, byle do koła... Po kilku chwilach idzie kolejny kontratak i od czołówki odrywa się 9-osobowy odjazd z naszym Pawłem Piotrowiczem w składzie, który broni tytułu zwycięzcy z przed roku. Tempo idzie niesamowicie mocne, o wyjściu na zmiany nie ma nawet mowy, grzeje z Romkiem tyły i próbuje kontrolować przebieg rywalizacji. Wiatr mocno rozdaje karty a ranty, które peleton zakłada na całą szerokość jezdni powodują morderczy przesiew na ogonie i niesamowicie wycieńczają. Jadąc w tyle stawki wyczekuje tylko kolejnego zakrętu aby schować się od wiatru i wytrzymać rant do końca. Nie mam czasu wciągnąć żelka, ledwo jestem w stanie napić się z bidonu bo non stop zaciąg za zaciągiem. W końcu na 26 kilometrze muszę zjeść kalorie, nie chcę dłużej czekać. Tempo przez moment wydaje się być luźniejsze, sięgam do kieszonki i wyjmuję żelka, rozrywam zębami opakowanie i wysysam w sekundę słodkie 100 kalorii. Ta chwila dekoncentracji wystarcza jednak aby stracić kilka metrów do ogona. Próbuję gonić ale nie daję rady a puls w czerwonej strefie - żegnaj peletonie. Chociaż peletonem ciężko ich nazwać, było to raptem dwudziestu kilku kolarzy (nie licząc odjazdu), którzy wytrzymali początkowe mordercze tempo. Reszta ponad stu zawodników została w tyle. Za mną jednak pusto, przede mną wioska i odjeżdżająca przemocna grupa.
Przejeżdżając koło zabudowań kilku kibiców żartobliwie mnie dopinguje abym zawracał i dał se spokój bo "oni" już pojechali hyhy... Kręcę swoje i uspokajam puls szykując energię na doskok do grupetto, które niewątpliwie niedługo mnie dojdzie choć jeszcze go nie widać na horyzoncie - to pokazuje jak mocno jechali czołowi zawodnicy. Po drodze pomagam kolarzowi z STC Stargard, który złapał gumę i zostawiam mu swoje łyżki do opon. Po kilku minutach samotnej jazdy daleko za mną pojawia się druga grupa. Spokojnie wyczekuje, zjeżdżam do prawej i pozwalam się wyminąć po czym gdzieś na tyłach doskakuje do pociągu. Uff.... jak dobrze. W porównaniu do pierwszej grupy tutaj tempo było iście komfortowe, choć wcale nie wolne. Widzę też Przemka i Grześka od nas a to zawsze raźniej z kolegami z teamu.
Asfalty mokre, strój brudny, rower też, okulary zalane i ledwo coś widzę ale chociaż idealnie się ubrałem więc mam komfort temperaturowy. Uzupełniam kalorie i kontroluję tempo. Parę razy spawam na zakrętach ale generalnie próbuję oszczędzić jak najwięcej sił odpowiednio ustawiając się do wiatru. Wpadamy w końcu na pierwszy odcinek brukowy. Kostka taka, że plomby idzie zgubić więc jak większość szukam pobocza. Tyle tylko, że rok temu pobocze było ubitą twardą ścieżką a dzisiaj grząskim pełnym kałuż błotem. Na szczęście opony 25mm mocno mi pomagają i po kilku minutach zmagań z grawitacją i uślizgami znów wskakujemy na asfalt i gonię co sił czoło grupki. Gdzieś w drugiej połowie trasy tracę bidon, który od mokrych dłoni wyślizguje się i wypada. Zostaje z połową jednego a do mety jeszcze 30 kilometrów. Po drodze łapiemy grupkę z Grześkiem S., który również odpadł od peletonu. Niedługo potem na wydawało się spokojnym i prostym odcinku dochodzi do potężnej kraksy. Asfalt nagle się zwężał a grupa szła wachlarzem i ogon leciał przy krawędzi szosy. Kilku zawodników nie zmieściło się na drodze i wyleciało na pobocze. Próbowali wskoczyć z powrotem ale śliska krawędź nawierzchni podcięła im rowery. Przede mną wyłożyło się czterech, może sześciu, nie wiem dokładnie ile bo cała sytuacja trwała ułamki sekund. Widziałem już siebie przelatującego przez kierownicę ale jakimś cudem przy całkiem efektownym drifcie udało mi się przejechać obok poboczem. Prędkość spadła na tyle, że grupa odjechała mi na kilkanaście metrów i musiałem solidnie gonić. Dalem z siebie naprawdę wszystko a jak złapałem znów koło profil zmienił się na lekko opadający co dało mi kilkanaście sekund na uspokojenie tętna i pozwoliło się utrzymać. Gdyby było płasko lub wznosząco z pewnością bym ponownie odpadł. Na dziesięć kilometrów przed metą poszło już rozluźnienie w grupie i dekoncentracja niektórych co spowodowało kilka niebezpiecznych sytuacji ale na strachu się skończyło. 5 km przed metą ktoś zamyka mnie na rancie, wylatuje na pobocze, próbuję wskoczyć znów na asfalt ale tylne koło łapie poślizg... Jakimś cudem przy wsparciu niezłej u mnie techniki opanowuje rower i wyprowadzam go z krytycznego przechyłu. Po chwili uderza gorąca fala wyrzuconej adrenaliny a kolega obok obserwujący całą sytuację pokazuje gestem jak niewiele brakowało. Limit szczęścia wyczerpany... byle do kreski! Nagle pojawia się napis na asfalcie: META 3000M. Czołówka grupy, choć walczy już o marchewkę, zaczyna się ciąć. Idą różne ataki, które są jednak szybko kasowane. Ja spokojnie jadę w środku stawki i obserwuje towarzystwo, nogi na ucieczkę to ja nie mam. Nie mam też ambicji specjalnie finiszować ale znając siebie coś tam podkręcę przed kreską. Na 500 metrów przed metą startują ostatnie długie finisze... większość poszła na prawo. Ja jechałem lewą flanką przez co moja pozycja była totalnie otwarta. Niewiele się zastanawiając wykorzystuję sytuację i dociskam korby cisnąc ile fabryka dała. Mijam kolejnych zawodników, dochodzę Grześka S. z ekipy i ostatecznie finiszuje na bodajże 7 miejscu z grupy. Za kreską padam na trawę i przez minutę łapie powietrze jak karpik - zdecydowanie poszedłem "w trupa" hyhy. 

Wyniki:
OPEN 35/165
M2 11/52

Z wyniku jestem zadowolony. Dużo lepiej niż rok temu. Doświadczenie pozwoliło mi utrzymać się w mocnej grupie choć na pewno moja noga aż tak mocna nie jest. Dobre czytanie wiatru i umiejętna jazda w kołach pozwoliła mi dowieźć niezły czas. Organizacja wyścigu rewelacja! Inni powinni się uczyć. Zabezpieczenie trasy, bufety, biuro zawodów - wzorowo! Paweł Piotrowicz, od niedawna członek CUBICA RACING TEAM, obronił tytuł. Zwycięstwo Pawła cieszy tym bardziej, że udało mu się objechać na finiszu zawodnika kontrowersyjnego teamu NEXELO NOWOGARD. Cała nasza ekipa pojechała bardzo dobry wyścig. Wszyscy uplasowali się na niezłych pozycjach i, co może najważniejsze, dojechali cali i zdrowi. 



1: 0%
2: 9%
3: 52%
4: 39%
5: 0%
Kategoria Wyścigi


Dane wyjazdu:
94.90 km 0.00 km teren
02:27 h 38.73 km/h:
Maks. pr.:57.46 km/h
Temperatura:25.0
HR max:186 ( 93%)
HR avg:167 ( 83%)
Podjazdy:506 m
Kalorie: 2173 kcal

Pętla Drawska 2017

Sobota, 27 maja 2017 · dodano: 29.05.2017 | Komentarze 0

5 rano, dzwoni budzik. Spałem 5h ale adrenalina przedstartowa robi swoje więc nie czułem specjalnie zmęczenia. Szybki prysznic na rozbudzenie, potem musli, potem gotowanie makaronu na posiłek przedstartowy i pakowanie, ubieranie. Rytuał już. Podjeżdżam autem po Michała i jedziemy na miejsce zbiórki a potem razem z resztą ekipy do Choszczna. W Choszcznie startowałem jak dotąd tylko raz, w 2013, ale nie poszło mi najlepiej. Moje nogi nie chciały współpracować i można z czystym sumieniem uznać tamten występ za porażkę. W tym roku liczyłem na lepszy wynik bo wiem, że jestem dobrze przygotowany, lepiej znam swoje możliwości i przede wszystkim mam dużo większe doświadczenie wyścigowe.

Pogoda zapowiadała się świetna! Słońce świeciło pełną parą od rana a na niebie zero chmur. I chociaż o 7:00 było 13 stopni to wiedzieliśmy, że potem będzie skwara. Pakiety startowe skromne ale jest koszulka, więc spory plus w stosunku do Nowogardu. Zjadłem, ubrałem teamowy mundurek i przygotowałem się do rozgrzewki, na którą wybrałem się z Przemo. Samopoczucie było ok, ale mega eksplozji mocy pod nogą nie czułem, kręciła ani rewelacyjnie ani źle.

9:39: START! Grupa specjalnie silna nie była i po chwili okazało się, że konkretne tempo będą w stanie utrzymać tylko czterej zawodnicy w tym ja. Niestety pechowo po kilku pierwszych kilometrach musimy się zatrzymać na przejeździe kolejowym przez co znacznie spada nasze morale. Nikt nie chce ryzykować przechodzenia pod zamkniętymi rogatkami i złapania DNF za łamanie regulaminu zwłaszcza, że obok stał pilot na motocyklu, który wyprowadzał nas z Choszczna więc cierpliwie czekamy. Po około 2-3 minutach podniesiono szlabany i ruszyliśmy dalej próbując coś ulepić i udając, że wcale nie dostaliśmy 2 minut w plecy... Kręcimy swoje ale przed trzydziestym kilometrem w Pełczycach dochodzi nas pociąg Nexelo z faworytami do zwycięstwa OPEN. Łapiemy się do ich grupki i tempo rośnie przekraczając wyraźnie 40km/h. Początkowo Nexelo nie wpuszczało nas na zmiany i kręcili swoje a reszta ludków jechała w ogonie. Na gókach tempo było do ogarnięcia i nie rozkręcali jakiejś morderczej prędkości ale szarpali na płaskich i na wiatrach aby pozrywać maruderów. Ci jednak okazali się być całkiem silni i niewielu odpadło w wyniku tych "ataków". Gdy ta taktyka nie przyniosła efektu to na drugim okrążeniu w końcu zaczęli wpuszczać a nawet wymuszać na pozostałych zmiany aby tak nas wymęczyć i zaorać. Kilku kolejnych zawodników znów odpadło a reszta dalej wiozła się w ogonie. Gdy była moja kolej to wychodziłem na zmianę, swoje zrobiłem ale pilnowałem pulsu i nóg aby nie wyjechać się na maksa bo przy takich kolarskich wycinakach trzeba zawsze mieć pod nogą rezerwę na ewentualną kontrę. Po drodze łapiemy grupkę w której jechał Przemo startujący 3 minuty przede mną, miło było zobaczyć w końcu tęczową koszulkę kolegi z ekipy. Nagle ktoś z seledynowych znowu robi selekcje i specjalnie puszcza koło zmuszając mnie do spawania. To już przyniosło rezultat i grupka mocno uszczuplała po tej akcji a ja na rzęsach dojechałem znów do czołówki. Przed samym Choszcznem na 80-tym kilometrze znowu poszła ucieczka kilku z Nexelo i mojego konkurenta z M3. Byłem akurat po akcji kolejnego spawania i puls mi się jeszcze nie uspokoił więc nawet mi do głowy nie przyszło, żeby pójść za nimi w pogoń, zresztą i tak to chyba było ponad moje możliwości w tamtej chwili. Pozostali też puścili odjazd i kręcąc swoje pokonaliśmy ostatnie kilkanaście kilometrów. Przed samym miasteczkiem podkręciłem jeszcze tempo bo zaczęła się robić plaża a nie jazda a później jakoś tak sam z siebie z jeszcze jednym zawodnikiem z teamu Nexelo oderwaliśmy się między samochodami od grupy i zafiniszowaliśmy we dwójkę.

Nie wiedziałem kompletnie czego się spodziewać po tej jeździe, ale rezultaty okazały się być zaskakujące i ulepiłem z tego niefortunnego początku całkiem sympatyczny wynik i pudło w kategorii:

OPEN 9/170
M3s 2/32

Jestem bardzo zadowolony z tego wyniku a czas jaki uzyskałem to moja życiówka na takim dystansie. Zmieścić się w pierwszej dziesiątce OPEN to również wielki sukces dla mnie. Wydolnościowo było dobrze, nawet bardzo bo do końca moc pod kontrolą i ani razu nie miałem sytuacji, gdzie wywaliłoby mi korki. Bardzo zaprocentowało też doświadczenie, umiejętna jazda po zmianach aby się nie zarżnąć w połowie dystansu, regularne nawadnianie i odżywianie (poszły 4 żele i dwa bidony) dzięki czemu nie dostałem skurczy. Do tego wspaniała kolarska pogoda – czegóż chcieć więcej?

Z optymizmem patrzę na drugą część sezonu :)

1: 0
2: 3%
3: 51%
4: 46%
5: 0%
kad: 92






Kategoria Szosa, Wyścigi


Dane wyjazdu:
111.00 km 0.00 km teren
03:03 h 36.39 km/h:
Maks. pr.:50.01 km/h
Temperatura:3.0
HR max:183 ( 91%)
HR avg:167 ( 83%)
Podjazdy:293 m
Kalorie: 2711 kcal

GRYFLAND 2017 - armageddon na szosie...

Sobota, 29 kwietnia 2017 · dodano: 30.04.2017 | Komentarze 4

Przyszedł czas na pierwszy start w sezonie 2017. Wstałem o 5:30 i spokojnie zjadłem musli popijając gorącą herbatą. Spakowałem się  poprzedniego wieczoru więc planowo o 6:15 wsiadłem do auta i pojechałem po Romka. Potem udaliśmy się już w dwójkę na miejsce zbiórki aby razem z resztą drużyny pojechać w kolumnie na Nowogard. Prognozy pogody zapowiadały wyjątkowo słabą aurę więc część naszej ekipy zrezygnowała ze startu, w tym Jarek z którym miałem jechać w grupie i liczyłem na owocną współpracę. No ale nic to, życie. Po dojechaniu na miejsce startu wysiedliśmy z auta i pierwsze co poczuliśmy to przenikliwy ziąb... Nie zapowiadało to nic dobrego a ja utwierdziłem się w przekonaniu, że jednak wciągam softshell na górę i owiewy na buty. Odebraliśmy pakiety startowe, które okazały się być wyjątkowo ubogie: numerek na kierę plus chip, butelka wody mineralnej 0,5l, ulotki sponsorów, gratisowy naparstek jakiegoś smaru do łańcucha i kupon na posiłek regeneracyjny (którym był podłej jakości makaron z odrobiną twarogu na słodko lub grochówka nieco lepszej jakości). Dramat. Duży minus dla orga bo kasa za wpisowe nie mała i można się było postarać o jakiś pamiątkowy buff czy skarpetki rowerowe chociaż, izotonik nawet. Trochę sobie jeszcze pogadaliśmy ze znajomkami spotkanymi w biurze zawodów ale czas było poskładać rowery i ubrać się w obcisłe.
W między czasie wyniknęło małe zamieszanie z godzinami startu, ktoś mówi, że opóźniony, ktoś inny, że planowo. Koniec końców obsuwa wyniosła 6 minut więc bez tragedii. Pojechałem zrobić rozgrzewkę kręcąc się po okolicznych uliczkach gdy zaczęło kropić a niebo zasłało się gęstymi, szarymi, niskimi chmurami zwiastującymi nieuniknione.

W końcu wybiła godzina zero i wyczytali mnie na start. Ustawiłem się na kresce i tuż przed gwizdkiem sędziego rozpadało się na maksa hahaha. Ruszamy, najpierw spokojnie, badawczo wyjeżdżamy z labiryntu skrzyżowań ale na wylocie Nowogardu zaczynamy rozkręcać i naturalnie coraz mniej ludzi daje zmiany a coraz więcej się wiezie w ogonie. Okazało się, że w grupie miałem Andrzeja B. i Piotra S., z którymi można było zmontować jakiś konkretny odjazd (jeden koń a drugi prze-koń :D) więc postanowiłem ich pilnować. Parę kilometrów za Nowogardem jadę już tylko ja, Andrzej, Piotr, jakaś dziewczyna, która wiozła się na kole z dwoma typami, których nie znałem. Po kolejnych kilku kilometrach zostaliśmy tylko w trójkę. Piotr dawał najmocniejsze i najdłuższe zmiany, rzadko schodził poniżej 40km/h co powodowało, że nawet na kole jechałem w swoich górnych rejestrach. Nie harpaganiłem więc i swoje zmiany dawałem krótsze i na odrobinę niższym tempie ale ten jeden czy dwa kilometry wolniej pozwoliło mi dłużej wytrzymać to wymagające tempo. Andrzej przyjął podobną taktykę ale czułem, że z naszej trójki to ja jestem najsłabszy a moje minuty w tym gronie są już policzone.
Pogoda dramat: 3-4 stopnie, wiatr, zacinający deszcz, fontanny wody prosto z pod kół na twarz, w butach jezioro, na dupie jezioro, rękawiczki przemoczone, przez błoto na okularach niewiele widać ale każdy zaciska zęby i kręci. Wyprzedzamy kolejnych kolarzy jednak nikt nie łapie się na koło. W pewnym momencie czuję, że zaczynam puchnąć... Wiem już, że to ostatki a system wywali mi zaraz error. W tym momencie na horyzoncie pojawia się większa grupka kolarzy, ustawionych na rancie a schodzący ze zmiany Piotrek z serdecznym uśmiechem, takim z gatunku pokrzepiających, mówi: "zaraz ich dogonimy!". Znalazłem gdzieś rezerwy i podgoniłem nieco aż w końcu w trójkę dojechaliśmy do ogona. Chwilę powieźliśmy się w kołach odpoczywając po godzinnym pościgu ale zaraz znowu trzeba było pracować i lokomotywa ruszyła z nową energią. Po minięciu Kamienia Pomorskiego odbijamy w kierunku Gryfic. Znowu nachodzą mnie negatywne myśli aby odpuścić bo płuca palą na zmianach, nogi bolą, w krzyżu łupie a mózg usilnie namawia mnie aby zwolnić, odpaść, dać sobie chociaż komfort wydolnościowy bo od deszczu, zimna czy wiatru i tak nie ucieknę. Szybko jednak odganiam te pomysły i znów zaciskam zęby aby utrzymać koło. Za Świerznem grupa wymordowana mocnym tempem Piotrka zaczyna chwilami się rwać, tasować, jeden puści to drugi spawa, goni, skacze a takie "szachy" pochłaniają mnóstwo energii. W końcu jakoś tak przypadkiem Andrzej z Piotrkiem i jeszcze dwoma typami odjeżdżają. Nikt nie kwapi się do złapania, ja nie mam już siły spawać i zostaję w grupce Liska. Tempo mi odpowiada bo i tak jestem do nich do przodu te 3 minuty więc wolę dojechać w grupie w rozsądnym czasie, niż dać się zarżnąć i męczyć ostatki solo. I tak jedziemy te ostatnie 40 kilometrów. Chwilami czuje się lepiej, chwilami gorzej ale generalnie równia pochyła i modlę się już o metę aby mieć tą gehennę za sobą. Przed Uniborzem kropienie przechodzi w totalną zlewę. Jesteśmy wycieńczeni i  każdy już odczuwa potężne zmęczenie. Ledwo cokolwiek widzę, przez zalane okulary a stopień przemoczenia jest identyczny z wejściem w ciuchach pod prysznic. Dojeżdżamy do ronda przed Golczewem i widzimy jednego z zawodników, który stoi na poboczu i telepie się z zimna, dał sobie spokój, czeka w strugach deszczu na transport. Wyjeżdżamy na ostatnią prostą do Nowogardu. Tempo jest już słabe w okolicach 32-36km/h, okresami mocniej, ale dla wychłodzonego organizmu to i tak morderczy wysiłek. Palce zesztywniały mi tak, że ciężko było zmieniać biegi bo straciłem w nich czucie. Po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy w końcu do obwodnicy a po chwili jesteśmy w Nowogardzie. Poszły jakieś tam ataki na finisz ale chłopaki się specjalnie nie cieli bo i nie było po co. Mijam metę. Koniec. Boże, jaki jestem szczęśliwy, że dojechałem.

Po przebraniu  w suche ciuchy siadamy z Romkiem do auta i zapuszczamy silnik ale pomimo ogrzewania na maksa telepiemy się z zimna jak stare ćpuny przez godzinę. Zdecydowanie najgorsze warunki, w jakich przyszło mi się ścigać. Jechałem już w podobnych zlewach, ale nie 3h deszczu przy 3 stopniach Celsjusza... a słyszałem głosy, że pod koniec to i śnieg popadał jednak w zalanych okularach mogłem nie zauważyć hyhy :)

Wyniki:
MEGA OPEN: 30/203
kat. M3S: 11/43

Jestem zadowolony z wyniku. Pojechałem na maksa i z głową. Na pewno jednak dobić do podium w obecnych czasach będzie niezmiernie trudno. Poziom poszedł niesamowicie mocno do góry bo parę lat temu taki czas pozwoliłby mi na pudło w kategorii. Tym bardziej cieszy fakt, że koledze z drużny, Grzesiowi, udało się zająć 3 miejsce w M3 i 9 OPEN - brawo!

1: 1%
2: 3%
3: 49%
4: 47%
5: 0%



Kategoria Wyścigi


Dane wyjazdu:
85.00 km 0.00 km teren
02:26 h 34.93 km/h:
Maks. pr.:61.43 km/h
Temperatura:33.0
HR max:195 ( 97%)
HR avg:177 ( 88%)
Podjazdy:261 m
Kalorie: 2426 kcal

Puchar Bałtyku 2016

Sobota, 25 czerwca 2016 · dodano: 26.06.2016 | Komentarze 1

Dzień rozpocząłem już o 5:00 rano. Ogarnąłem rowerowe szpeje, zjadłem solidną miskę musli, zapakowałem się w auto i ruszyłem po Romka. Już w dwójkę wyjechaliśmy na trasę do Kołobrzegu aby za niecałe 2 godziny zalogować się w biurze zawodów. Pogoda od rana zapowiadała solidną skwarę i już o siódmej rano było ponad 25 stopni... Na parkingu przywitaliśmy się z Elą a po niedługim czasie dojechała reszta ekipy czyli Cichy, Michał i Bartek. Pakiet startowy standardowy plus koszulka bawełniana z logo imprezy. Po przebraniu i przygotowaniu maszyn do startu pokręciliśmy rozgrzewkowe kółka wokół kompleksu. Na starcie zaczęliśmy się ustawiać tuż po 9:30. 15 minut przed startem spiker zaczął nadawać komunikat techniczny ale nagłośnienie było tak słabe, że nic z tego nie zrozumiałem.

O 10:00 odgwizdali start honorowy, który miał nas wyprowadzić parę kilometrów za Kołobrzeg. W teorii super sprawa, bo jest czas aby się uformował zgrabny peleton, każdy zajął dogodną dla niego pozycje itd. W praktyce pilot zamiast bastować tempo to trzymał je w granicach subwyścigowego co powodowało nerwówkę jak na Velo. Tradycyjnie było parę kraks i mnóstwo "cudem-unikniętych" więc kilku kolarzy zakończyło zawody zanim się na dobre zaczęły. Szczęśliwie omijam jedną z nich gdzie gość wyłożył się 4 metry przede mną w poprzek drogi. Na szczęście refleks mam niezły i to mnie ratuje. Docieramy do Korzystna gdzie na wysokości kościoła pada strzał i zaczyna się gonitwa byków. Zaskoczenia nie było bo poszło mocno aby przesiać towarzystwo. W odróżnieniu od Velo jednak byłem już nieźle ustawiony i nie musiałem tracić tyle energii na złapanie kontaktu z czołówką. Po pierwszych kilometrach wydolnościowego szoku mój organizm zaczyna się przyzwyczajać do ekstremalnie wysokich obrotów w jakich przyjdzie mu pracować najbliższe dwie godziny. Tętno szybuje w przedział 170-190 i pozostanie tam aż do końca wyścigu. Mam kontakt wzrokowy z resztą chłopaków z teamu co daje mi poczucie kontroli sytuacji. Mocno procentuje doświadczenie z poprzednich startów w peletonie. Wiem już, że w łagodne zakręty lepiej wchodzić po wewnętrznej - krótsza droga a przy takich łukach nie trzeba za dużo hamować. Wiem już, że ostre zwrotki trzeba brać po zewnętrznej bo tor jazdy co prawda nieco dłuższy to można jechać szybciej i łatwiej znów złapać koło  na wyjściu. Staram się prawie w ogóle nie pokazywać po bokach peletonu, wciskam się w środek - mniej szans na ucieczkę w kraksie ale oszczędność watów ogromna i to naprawdę mocno czuć w nogach. Dzięki temu gdy grupa zwalnia jestem w stanie zjeść żelka czy wypić łyk z bidonu. Odżywianie w takim wyścigu to inna para kaloszy... Podstawa to patrzeć daleko daleko przed siebie na czołówkę aby móc przewidzieć co się stanie za chwilę w mojej części peletonu. Każde wyciągnięcie żelka czy bidonu gdy idzie 40-50km/h to ogromne ryzyko bo w każdej chwili nagle może wyłonić się zakręt, przejazd kolejowy czy zwężenie i zaczyna się dynamiczne hamowanie. Są jednak momenty gdy peleton luzuje, w końcu koksy na przedzie też muszą coś jeść i pić. Na tym wyścigu umiałem już wyczuć te chwile i z nich korzystać. Gdy tylko grupa zwalniała i stabilizowała prędkość od razu sięgałem po bidon lub żelka bo nie wiadomo kiedy trafi się kolejna okazja. Jeden z zawodników jadący obok mnie za długo się wahał i za długo czekał aż w końcu wyciąga bidon gdy od jakiegoś już czasu było spokojnie. W tym momencie widzę jak na czubie obniżają się sylwetki czyli... idzie gaz. Po chwili fala gwałtownego przyspieszenia dochodzi i do nas. Przygotowany wrzuciłem odpowiedni bieg i nie tracę kontaktu. Kolega obok w popłochu wkłada ledwo wyciągnięty bidon, który nie chce wejść w koszyk, panikuje, w konsekwencji gubi go i zmienia bieg za późno, zwalnia a reszta już go wypycha do krawędzi szosy. Nie wiem czy dociągnął potem do grupy ale jeśli nawet to kosztowało go to nie mało.

Na trasie jest sporo hopek ale prawie ich nie czuć. Bardziej bolą wszelkie zakręty gdzie na wyjściu robią się szelki - tracę tam mnóstwo energii a parę razy dochodzę na rzęsach. Tak samo wymęczają odcinki podłego asfaltu gdzie rzuca rowerami na dziurach. W między czasie zaskoczenie, ktoś krzyczy, że zaraz bruk! I faktycznie: wjeżdżamy na pełnej prędkości w wioskę po czym słychać dźwięk hebli i krzyki. Bruk najgorszego sortu, taki z ostrych kamieni, wypłukany przez deszcze. Telepie jak sam skurwysyn! Większość od razu ucieka na piaszczyste pobocza po jednej i drugiej stronie drogi rzucając mięsem. Wznieca się ostra kurzawka, temperatura sięga 33 stopni - prawdziwe piekło. Koła uciekają spod sypkiego piachu, niektórzy się wykładają lub lądują na trawie, tempo idzie ostre i modlę się tylko aby jak najszybciej przejechać ten odcinek. Po kilkuset metrach powraca asfalt ale to co się porwało na brukach teraz musimy gonić. Po kilku kilometrach sytuacja się uspokaja i można złapać nieco oddechu. W którymś momencie widzę Cichego, który spływa z peletonu. W tym momencie akurat szło mocne tempo więc szyki się poluzowały, było trochę miejsca za mną i rzucam do niego, żeby wskoczył ale w odpowiedzi słyszę, że ujechany. Nie wiem czy złapał, potem go nie widziałem. W pewnym momencie zaczyna się szybki zjazd leśną, podłej jakości wąską asfaltówką. Nikt jednak nie odpuszcza i rzucamy się w dół rozkręcając ponad 60km/h. Gdy osiągamy najniższy punkt zaczyna się wspinaczka na całkiem solidną hopkę. Jest to najdłuższa hopka  z całej trasy, mocno selektywna i tutaj ostatecznie dokonał się przesiew. Piekielnie rozpędzona czołówka mogła ją wziąć z rozpędu, mi się jednak nie udało i kilkadziesiąt metrów przed szczytem brakło mocy więc redukuję i mielę do góry tracąc impet jak wielu innych zawodników. Kilkunastu mocniejszych mnie objeżdża a ja kręcę swoje widząc jak czub niknie już na horyzoncie. W tym decydującym dla wyścigu momencie peleton ostatecznie się porwał na kilka mniejszych grup. Końcówka podjazdu to wylot z lasu na odsłonięte pola - uderza od razu upał, słońce i przedni wiatr...

Na szczęście za mną został też pociąg z trzema zawodnikami STC (w tym z Moniką Szotowicz) pod który się podłączam. Po drodze łapiemy jeszcze jednego typa, a chwilę później Michała i lecimy dalej goniąc następną większą grupę na horyzoncie. Jadę z tyłu i nie wychodzę na zmianę bo nie mam z czego, chcę się trochę odbudować. Pojawia się jednak kolejny odcinek bruku, kolejne badanie wytrzymałości kół, ramy i ciała :) W końcu dręczony wyrzutami sumienia gdy grupa którą goniliśmy jest na wyciągnięcie ręki wychodzę na zmianę i odwalam swoją robotę. Po chwili schodzę z czuba ale już czuję, że to był błąd. Łapie się jeszcze na końcu jednak uda już pieką a krzyż, który doskwierał od paru kilometrów jazdy w ostrym zagięciu teraz naprawdę już boli, i to mocno. Rzucam do Michała, że spuchłem, "podcinam" sobie ręką gardło i spływam... Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy a jest ich całkiem sporo. Mija mnie też powstały z popiołów Cichy pędzący niczym lokomotywa na czele swojego pociągu oferując podwózkę ale grzecznie odmawiam: nie mam już z czego. I zostałem sam. Do mety zostało 30 km. Na horyzoncie nikogo, za mną nikogo. Sam na pustych długich spalonych słońcem szosach. I z potwornym bólem krzyża. Tempo siada i wlokę się miejscami 27-28 km/h a każde mocniejsze depnięcie powoduje, że zaraz czuję plecy. Dodatkowo za mną pojawił się krążący jak sęp ambulans zawodów hahaha, który motywująco na mnie nie zadziałał. Chłopaki pewnie zastanawiali się czy już mnie brać na pakę ale chyba doszli do wniosku, że dam radę bo mnie wyprzedzili i pojechali dalej :D 15 km przed metą widzę za mną grupkę kolarzy. Szykuję już nogę aby się podłączyć. W końcu słyszę gromkie "HEEEJ!" - to Mirek Wojtyś i Andrzej Bielik z Górala Police. Łapie koło i zmotywowany towarzystwem kręcę z nimi dając nawet ze dwie zmiany. Wymieniamy trochę uwag co do dzisiejszej skwary ale w którymś momencie nie jestem już w stanie za nimi nadążyć. Do bólu krzyża dochodzą skurcze ud, pleców, barków... takiej kanonady jeszcze nie miałem. A kompani nie jechali jakoś zawrotnie szybko. Odpuszczam i ostatnie kilka kilometrów dokręcam już samotnie. Tuż przed samą kreską ktoś krzyczy "Adam dawaaaaj!", odwracam się i widzę rozpędzonego Bartka finiszującego z małej grupki. Niewiele myśląc chwytam barana i ostatkiem sił finiszuję tuż za nim ale za to przed kilkoma innymi zawodnikami - dzięki! Padam na kiere, nie mogę złapać oddechu. Pojechałem dziś wszystko co miałem.

Refleksje? Kolejny start wspólny, kolejne mordercze tempo, kolejny raz nie ogarnąłem do końca czołówki i kolejny raz cudem uniknąłem kraksy. Ale kolejny raz czuję ogromną satysfakcję. Jeśli chodzi o intensywność to dałem z siebie maxa. Średnie tętno na poziomie 177 ud/min mówi wszystko. Przez ponad dwie godziny jechałem na poziomie 88% moich sercowych możliwości. Muszę też zadbać o ćwiczenia wzmacniające i rozciągające grzbiet bo tak naprawdę wszystko przekreślił ból krzyża, nie do wytrzymania, taki wykręcający wargi. I ogólne założenie: jeśli chce się być w czołówce takich wyścigów to przede wszystkim trzeba ogarniać interwały. To nie jest wysiłek jak we wcześniejszych moich startach w maratonach szosowych gdzie było od początku mocne (mniej lub bardziej) tempo, ale mimo wszystko dość równe i stabilne. Tutaj jest mocno a co chwila skok do super-mega-mocno, potem kilka minut luzu i znowu full gas. To ile jesteś w stanie wytrzymać takich skokenów przekłada się na Twój wynik na mecie.
Ogólnie jestem zadowolony z wyniku bo ostatnio nie cierpiałem na zwyżkę formy i czułem się strasznie przemęczony, bez wigoru. Mimo wszystko udało mi się utrzymać w sporo dłużej niżna Velo a tempo szło podobne. Napewno swoje też zrobił upał, który mocno obciążał każego zawodnika. Szacun dla Remka Kuźmickiego i Piotra Piotrowicza, którzy w tych warunkach w połowie trasy zdecydowali się we dwójkę na ucieczkę, zakończoną sukcesem z przewagą  półtorej minuty nad peletonem! Kosmos! Puchar tak czy owak zdobyty przez Szczecin :)


Miejsce: OPEN 72/145, M3 19/37

Najważniejsze, że wszyscy z Teamu dotarli do mety w jednym kawałku! Dzięki Koledzy i Koleżanko za świetną jazdę i wsparcie na trasie! Romek: szacun za najlepszy wynik męskiej części naszego klubu! Ty to jednak jesteś maszyna na płaskie :)


Ekipa (częściowa) przed startem, od lewej: ja, Ela, Cichy, Michał


Finisz z Bartkiem


I po strachu!

1: 0%
2: 2%
3: 57%
4: 41%
kad: 89
Kategoria Wyścigi


Dane wyjazdu:
36.63 km 0.00 km teren
00:56 h 39.25 km/h:
Maks. pr.:53.31 km/h
Temperatura:25.0
HR max:191 ( 95%)
HR avg:176 ( 88%)
Podjazdy: m
Kalorie: 923 kcal

Kolarski Czwartek tor Poznań

Czwartek, 2 czerwca 2016 · dodano: 03.06.2016 | Komentarze 2

Tak się złożyło, że w czwartek miałem szkolenie w Poznaniu. Tak się złożyło, że w czwartki są też organizowane co tygodniowe wyścigi kolarskie na poznańskim torze samochodowym - impreza znana i ceniona w środowisku. Decyzja była więc jedna: bierzemy rowery i po szkoleniu na tor! 
Klimat świetny. Byliśmy z Piotrem na miejscu godzinę przed startem. Na torze ścigali się jeszcze amatorzy motosportu i oprócz podrasowanych starych civiców czy golfów były też sportowe porsche, aston martiny, BMW M3, jaguary... Potężny ryk turbodoładowanych silników zagłuszał rozmowy ale... nastrajał do czekającego nas za kilkadziesiąt minut ścigania. Udaliśmy się do biura zawodów, pobraliśmy numery startowe i opłaciliśmy wpisowe (10 zika numer za pierwszy start i 20 wpisowe, przy kolejnym starcie już tylko 20 za wpisowe). W między czasie spiker-dyrektor nadzorujący całą imprezę zaczął opowiadać, aby jechać ostrożnie bo tydzień temu w ruch poszły dwie karetki i śmigłowiec medyczny - początkujący kolarz przestraszył się karkołomnego tempa na zakręcie i zaczął hamować wykładając ludzi za nim. Po tym komunikacie już mi się zjerzył włos i zacząłem się denerwować. Pojechaliśmy więc na objazd trasy. Runda ma 4km z kawałkiem a dzisiaj przewidziane było 10 rund czyli 40 km. Tor jest generalnie płaski, nie ma hopek ale zakrętów, patelni, szykan jest mnóstwo co sprawia, że trasa jest bardzo wymagająca technicznie, BARDZO. Dodatkowo po wcześniejszych szaleństwach kierowców asfalt był rozgrzany, dziwnie lepki, jakby pływający, trzeba go było wyczuć. Po dwóch rundach ustawiliśmy się już na starcie.

Niestety nie usłyszałem dokładnie odliczania i nie zdążyłem uruchomić Stravy :(. Ludzie zaczęli się wpinać i ruszać więc zrobiłem to samo. Tempo  prawie 100-osobowego peletonu od razu 45km/h pod wiatr ale nie zdziwiło mnie to po doświadczeniach z Velo hyhyhy. Po kilkuset metrach pierwszy zakręt, no było nerwowo, trzeba strasznie pilnować toru jazdy ale ciężko go kontrolować bo idzie się na granicy przyczepności  kół, każdy bardziej nerwowy ruch grozi poślizgiem lub zaczepieniem o rywala z boku, z tyłu, z przodu a dodatkowo zaraz na wyjściu znów rura, puls 190... ciasno... Uff Uff... Po kilku kolejnych zakrętach mózg zaczął już się przyzwyczajać i ogarniać choć nie można tego było nazwać komfortem. Pierwsze dwa kółka poszły mocno ale miałem jeszcze rezerwę. Na trzecim okrążeniu zrobiłem błąd, wziąłem zakręt za bardzo po zewnętrznej a na domiar złego na wyjściu uderzał w mordewind. Efekt? Jak wypadłem z peletonu to mnie zwiało jak liść na wietrze. Na szczęście straciłem tylko kilka pozycji i z powrotem wleciałem w chmarę kolorowych kolarzy. Kosztowało mnie to jednak pierwszy "strzał" po nogach, poczułem uda. Na czwartym kółku koniec zabawy, czołówka zaczęła robić przesiew. Poszły takie zaciągi, że ja nie ogarniam. Jadąc w peletonie miałem puls 185 i więcej i walczyłem o utrzymanie koła, a przecież jechałem w grupie. Co za KONIE muszą być na czubie, aby nadawać takie tempo?! Czwarta runda dała mi mocno po nogach, dwa razy prawie odpadłem ale dociągałem. Chłopaki z czołówki na prostej przed kreską (finisz pod wiatr...) pokazali o co chodzi w kolarstwie. Jadąc w tyle widziałem jak z przodu kręcą do lewej... do prawej... próbując wykorzystać silny wiatr  do zerwania z koła rywali, naciągnięcia grupy. Piękny widok dla amatora, smak prawdziwego szosowego ścigania. W nogach bolało, ale satysfakcja ogromna jak po raz kolejny udało się przetrwać te ataki. Na piątej ostatniej rundzie było mi już coraz trudniej utrzymać tempo. Brakuje dynamiki, te strzały po wyjściu z zakrętów mnie mordowały. Gdzieś w drugiej połowie okrążenia na którymś zakręcie poszedł taki gaz, ludzie się tak mocno składali, że chyba brakowało tylko wyciągnąć kolano jak motocykliści mają w zwyczaju. Na wylocie jeszcze docisnęli... rozkręciłem 50km/h ale po 20 kilometrach jazdy na maxa to był szczyt moich możliwości. Za mało. Wywaliło mi crtical error i tyle :D. Średnia w tym momencie wynosiła 43 km/h! Odjechali a ja kręciłęm swoje próbując nie dać się zdublować. W momencie gdy odpadłem pogoda szybko się zepsuła, ciemne chmury nie zwiastowały nic dobrego. Zaczęło kropić i grzmić bo nad torem przechodziła burza. Wiatr był już naprawdę silny ale każde przejechanie przez strefę mety (spiker, kibice itd.) tak mnie motywowało, że nie miałem ochoty zjeżdżać. W końcu dojeżdża do mnie dwóch innych co odpadli i kręcimy w trójkę. Pada już srogo ale po chwili lunęło jak z wodospadu grad z deszczem. Do tego co chwila słychać grzmot, spod kół fontanny wody a w butach jezioro. W takich warunkach zrobiliśmy jeszcze jedno kółko i tuż przed kreską, gdy miałem wylecieć na ostatnią rundę zdublował nas peleton. Finiszowali na takiej prędkości w tych strugach wody, że chyba mają jaja ze stali. Aż 27 zawodników zaliczyło DNF, głównie z powodu ciężkich warunków pogodowych.

I tyle. 56 minut tak intensywnych wrażeń, że warto wydać te 20 zł. Ba... warto tu nawet kiedyś przyjechać tylko dla tej godziny ścigania. Cieszę się bardzo ze zdobytego doświadczenia bo pomimo tego, że trochę już na szosie jeżdżę czy to ustawki czy to maratony to jazda w peletonie w tempie wyścigowym jest naprawdę trudna i wymaga niezłego objechania się. Ale zaczyna mi się to bardzo podobać. Na myśl o grupowych startach w Maratonach Szosowych aż mnie wykręca ze zniechęcenia... Jaram się już za to na Puchar Bałtyku! :)

1: 0%
2: 0%
3: 70%
4: 30%
kad: 96


Serio byłem fest zestresowany :)


Finish line skąpany w promieniach wieczornego słońca


Foto jakie znalazłem w necie z mojej ostatniej rundy (źródło)

Kategoria 0-50km, Szosa, Wyścigi


Dane wyjazdu:
106.45 km 0.00 km teren
02:55 h 36.50 km/h:
Maks. pr.:66.84 km/h
Temperatura:25.0
HR max:193 ( 96%)
HR avg:170 ( 85%)
Podjazdy:344 m
Kalorie: 2738 kcal

Velo Toruń 2016 100+

Niedziela, 8 maja 2016 · dodano: 09.05.2016 | Komentarze 6

Pierwszy start od.... czerwca 2013 :) Więc mała przerwa była. Prognozy nie były zbyt optymistyczne bo i forma jakaś nie specjalna a dodatkowo przypałętał mi się ostatnio problem z kolanem, który sprawił, że zaczynałem się wahać nad sensem startu. Mimo wszystko jednak postanowiłem spróbować. Impreza należy do gatunku tych co to nawet dla klimatu można przejechać. Drugim powodem była połączona ze startem wspólna rodzinna mini-wycieczka do Torunia w towarzystwie moich dwóch Dziewczyn. Suma summarum w sobotę w godzinach późno popołudniowych zameldowaliśmy się w mieście Mikołaja Kopernika :)

W niedzielę wstałem wcześnie, spokojnie zjadłem śniadanie, ogoliłem nogi :P i przygotowałem się do wyjazdu pod Arenę w Toruniu gdzie zbudowane zostało miasteczko zawodów a także zaplanowany był start i meta. Pakiet startowy odebrałem poprzedniego dnia więc nie musiałem tracić na to czasu. Ludzi mnóstwo, kibiców chyba tyle samo co kolarzy. Przed startem złapaliśmy się jeszcze z Cichym i zamieniliśmy kilka słów w trakcie rozgrzewki. O 9:45 podjechałem się już zalogować na linię mety. Ta linia mety to dość umowna bo czekało już tam tylu zawodników, że do samej kreski miałem z dobre 30 metrów. Byłem więc mniej więcej w środku sektora startowego przeznaczonego dla dystansu GIGA 100+, który zamierzałem pokonać.

Wybiła godzina 10:00 a spiker odliczył słynne "10...9...8...7..." strzał... czołówka ruszyła. Jako, że dzieliło mnie od niej kilkanaście rzędów innych kolarzy to zanim sam wystartowałem minęło dobre 10 sekund. Tempo? Hmm... no nie ma co tu za wiele gadać: full gas od pierwszych metrów. 10 sekund straty to dużo nie dużo, postanowiłem spróbować załapać się do pierwszej grupy. Depnąłem więc w korby i mozolnie wyprzedzam kolejnych zawodników. Na budziku cały czas czwórka albo piątka - ostro jak nigdy w życiu. Po pierwszych kilometrach z ciekawości sprawdziłem średnią: 46 km/h. Dodatkowo mnóstwo innych zawodników obok ciebie, nerwowe zachowania, czasami wymijania robiłem dosłownie na milimetry bo ciasnota nieziemska. Wiedziałem jednak, że trzeba to przetrzymać a pierwszy gaz zrobi przesiew, potem będzie luźniej. Tempo strasznie szarpane, co kilkaset metrów wszyscy wrzeszczą "STOOOOOP...UWAGAAAAA" i z jakiegoś powodu (zakręt, wysepka, cokolwiek...) zwalniamy do 30 po czym znów idzie rura, trzeba gonić a im się jest dalej od czuba tym bardziej się wszystko naciąga i tym więcej trzeba włożyć pracy aby znowu dojść. Klimat jednak robi swoje gdy rozpędzone kilkaset kół tnie powietrze, słuchać szum i terkot napędów, skrzyżowania obstawione przez policję i strażaków a peleton mknie przy dopingu kibiców. Szybko jednak przestaję bujać w obłokach gdy tuż przede mną słyszę dźwięk zaciskanych awaryjnie hamulców, trzask zderzanych rowerów i głuchy odgłos upadających ludzi na asfalt. Mam szczęście, kraksa jest kilkanaście metrów przede mną, daję radę ominąć a prędkość wciąż grubo ponad czwórkę z przodu. Skupienie poziom maksymalny, zmysły wyostrzone na 120%, widzę słyszę i ogarniam wszystko dookoła jak w jakimś slow motion. Po 15 kilometrach zaczynam się przyzwyczajać do tego zawrotnego szarpanego tempa i jestem pełen optymizmu licząc na to, że uda mi się utrzymać w pierwszej grupie przynajmniej do połowy trasy. Jazda się trochę stabilizuje, jest nieco spokojniej więc czas uzupełnić nieco kalorie. Sięgam po żelka, otwieram i wyciskam połowę. Kładę znów rękę z żelkiem na klamce i przełykam spokojnie węglowodanowy specyfik gdy nagle znów rozlega się głośne: "Stoooooppppppp... prawo... ostro....!!!" i grupa ostro hamuje. Odruchowo zaciskam hebel... z żelkiem w garści przez co usyfiam kierownicę, klamkomanetkę i rękawicę wyciśniętą słodką galaretką. Bywa. Nie przejmuję się tym jednak i dalej staram się kontrolować sytuację. Jest to mój pierwszy wyścig ze startu wspólnego więc trochę się uczę jak poruszać się w naprawdę dużej grupie w mocnym tempie. Te wszystkie manewry jakie ogląda się w Eurosporcie gdy zawodowy peleton przecina rondo, omija wysepki czy nagle z szerokiej trzypasmowej jezdni wjeżdża na wąską leśną asfaltówkę są naprawdę arcytrudnymi technicznie umiejętnościami. Każda taka przeszkoda wymaga idealnej synchronizacji mnóstwa innych zawodników. Trzeba zachować zimną krew, przewidywać na kilka sekund do przodu i mieć oczy dookoła głowy. Sporo osób tego nie potrafiło co powodowało co najmniej kilka groźnych sytuacji, w których o mały włos nie doszło do kraks.

Na 21 kilometrze pojawia się pierwsza ścianka, kilkaset metrów z konkretnym nachyleniem. Jak to na podjazdach peleton zaraz się mocno kompresuje, wszyscy jadą w bardzo ciasnym szyku. Widzę czub grupy, trzymam się dobrze i kręce swoje. Byle do szczytu. I nagle znowu wrzaski, rzucanie kurwami, dźwięk wypinanych bloków. Zawodnicy przede mną zatrzymują się w połowie podjazdu. Potem dowiedziałem się, że komuś spadł łańcuch i typ stanął totalnie na środku hopy. Zadziałał efekt domina i praktycznie wszyscy za nim też stanęli - włącznie ze mną. Szczęściarze, którzy tego uniknęli wymijali nas teraz bokami. Jest ciasno, nerwowo, wszyscy są wściekli a stromizna bardzo utrudnia ponowne wpięcie w bloki. Udaje mi się to dopiero za piątym razem. Czołówka już dawno odjechała...

I zaczyna się druga część wyścigu czyli jazda z rozbitkami. Tempo znacznie siada bo ciężko się na nowo rozbujać a ludzie do pomocy niechętni. Udaje mi się jednak tu prześlizgnąć tam podczepić tutaj depnąć i dojeżdżam do kilku co to jedzie całkiem żwawo. Współpracujemy i łapiemy po drodze kogo się da. Wiatr jednak wieje dość niekorzystnie i ciężko w kilka osób rozkręcić szybkie tempo. W pewnym momencie nawet przychodzi mój mały kryzys i po zejściu ze zmiany, a po zaciągu kolejnego zawodnika grupa mi odjeżdża na kilkanaście metrów. Jadę tak zawieszony za nimi nie mogąc dojść aż w końcu mówię sam do siebie: "jak nie złapiesz ich teraz to będziesz zdychał solo w tym wietrze do samego Torunia!" Poskutkowało. Znajduje jakieś rezerwy rezerw i doklejam się z powrotem do kompanów. Po wjeździe na drugą pętlę w pewnym momencie wyprzeda nas kilkuosobowy pociąg. Akurat byłem od dłuższego czasu na zmianie więc noga nieco wyjechana to krzyczę do tego za mną, żeby dospawał do tych gości ale chłopak mi odkrzykuje, że zarzygany już jedzie i nie ma z czego. Trochę się odbudowałem po tym kryzysie więc niewiele myśląc ząbek niżej i kręcę....kręcę....kręcę mocniej aż łapie koło wyprzedzających. Mały sukces. Na drugiej pętli podjazdy pokonuję zaskakująco dobrze, jedną ściankę podjeżdżam nawet pierwszy z grupy i jestem tym zaskoczony. Dobrze się na tych hopkach czułem i nie miałem problemów z utrzymaniem się. Na 80 kilometrze łapią mnie pierwsze skurcze ale zagryzam wargi, parę rady uderzam się w uda i odpuszczają. Grupa w której jadę liczy już około 40 osób. Dużo... ale nikt nie kwapi się do pracy. Na czubie ludzie dają długie zmiany i zarzynają się jadąc dość wolno. Dodatkowo kuleje wyczucie wiatru i zamiast zjechać do lewej i założyć wachlarz to jedziemy przy prawej męcząc się niemiłosiernie. Wkurza mnie to trochę bo tracimy szansę na lepszy czas a sekundy uciekają... Kolano już mi mocno doskwiera więc widząc marazm w peletonie wiozę się w kołach ustawiając możliwie maksymalnie korzystnie do wiatru. W końcu wjeżdżamy ponownie do Torunia. Do mety 5km. Ci znający arkana kolarskiego rzemiosła właśnie teraz przebijają się do przodu aby zająć jak najlepszą pozycję na końcowe metry. Tak też uczyniłem i ja ;) Wielkimi krokami zbliża się ostatni zakręt w prawo na ostatnią prostą do mety. Tuż przed zakrętem odbijam po zewnętrznej i wlatuję w niego na dobrej, otwartej pozycji. Widzę już dmuchaną bramę z napisem META. Zrzucam dwie koronki w dół, dolny chwyt i lecę ile fabryka dała. Prędkość rośnie bardzo szybko... Wyprzedzam sporo ludzi na ostatnich metrach i rozpędzony przekraczam linię mety. Chwilę po wyhamowaniu miałem ochotę się zerzygać z wycieńczenia a płuca nie nadążały z nabieraniem powietrza.

Wyniki:
229/488 OPEN
96/202 M2

Rezultat jak widać średni jeśli chodzi o klasyfikację ale pod względem sportowym jestem z niego zadowolony. Kluczowym powodem takiej straty do zwycięzcy było niestety nie kolano, nie kondycja a czynnik losowy - incydent na podjeździe i rozerwanie grupy. A takiej nogi, żeby potem jeszcze dojść do czołówki to ja niestety nie mam :P Za rok trzeba będzie ustawić się o wiele wcześniej w sektorze startowym aby dostać się do pierwszych rzędów i nie tracić potem czasu na gonienie czuba po starcie. Dodatkowo będzie dużo bezpieczniej niż na tyłach.
Organizacja imprezy naprawdę na wysokim poziomie i nie ma się do czego przyczepić. Jak ktoś chce poczuć klimat typowego szosowego wyścigu to polecam pod warunkiem, że ustawi się od razu na początku.

Nawet udało mi się złapać na czyjąś kamerkę, 1:33 biorę zakręt po zewnętrznej, 1:53 jadę centralnie przed filmującym gościem :)



Rozgrzewka przed startem - pozowanko na całego :D


Zaraz się zacznie...


Z moją najmniejszą kibicką, druga robiła zdjęcie :)

1: 0%
2: 15%
3: 70%
4: 16%
kad: 94


Kategoria 100-200km, Szosa, Wyścigi


Dane wyjazdu:
96.00 km 0.00 km teren
02:52 h 33.49 km/h:
Maks. pr.:53.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:194 ( 98%)
HR avg:162 ( 82%)
Podjazdy:568 m
Kalorie: 2320 kcal

Maraton Szosowy Choszczno "Pętla Drawska"

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 8

Przyznam szczerze, że przyjechałem z pewnymi skrywanymi nadziejami. Niechorze pokazało, że coś tam w nogach było więc nieśmiało liczyłem na... coś. Przeliczyłem się :)
Ale od początku...

Pojechaliśmy z Gosią z rana i w Choszcznie byliśmy grubo przed ósmą. Odebrałem pakiet startowy (całkiem pokaźny...) i spędziłem trochę czasu na pogadankach z przyjaciółmi od kółka i nie tylko. Pogoda dopisywała choć trochę wiało. Temperatura zapowiadała się jednak konkretna i już w okolicach godziny 9:00 robiło się parno. O 0:54 startowała moja grupa. Na czub pognał niesamowicie wycieniowany Zdzisław Buczyński, który trzymał się za autem wyprowadzającym nas z miasta. Ja siedziałem mu na kole, za mną jeszcze Wiesław Lewański i młody Mikołaj Kordus (M1). Także zanim jeszcze wyjechaliśmy za rogatki wyklarowała się czteroosobowa ekipa od mocniejszego kręcenia. Gdy minęliśmy granice Choszczna uderzyła wichura. Wiesław nas co chwila instruował jak mamy się ustawiać do wiatru - taki dyrygent jest bardzo przydatny. Po kilku klasycznych zmianach zaczęliśmy kręcić na gąsienicę ale zadane przez Wiesława tempo plus szybkie zmiany bardzo mnie wykańczały. Nogi bolały bardziej niż zwykle, wiedziałem, że coś jest z nimi nie tak. Miałem wrażenie jakby były nie do końca świeże, jakby te siedem podjazdów na Miodową z środy ciągle w nich siedziało. Dawałem z siebie wszystko choć przeczuwałem, że taki gaz skończy się podobnie jak w Niechorzu. Po drodze łykamy kolejnych kolarzy. Dwóch na wypasionych karbonach na wysokim stożku łapie się na koło i grupka nam się powiększa. Mimo to nie czułem, aby zrobiło się lżej. Wiatr tak kręcił, że nawet jadąc na kole było niewiele lżej niż na czubie pomimo zakładania rantów na prawie całą szerokość jezdni. Ciężko... Wychodzę na kolejną zmianę, odwalam swoje 200m i odbija korby. Nie dociągnę. Spływam w dół pociągu i gdy już prawie miałem mijać ostatniego zawodnika czuje, jak ktoś mnie chwyta za siodełko i podciąga do przodu! Naprawdę miły gest, zasapany podziękowałem wysokiemu koledze z karbonowego cudeńka. Niewiele to jednak pomogło bo tempo rozkręciło się do ponad 40km/h po wiatr. Na 10-tym kilometrze znów przyszła kolej na moją zmianę, też mi po niej odbiło i tym razem nikt już mnie nie ratował. I słusznie. Nie miałem z czego jechać. Zagotowany uspokoiłem tętno i swoim rytmem pokręciłem do Bierzwnika. Po skręcie wiatr dał odsapnąć i zaczęło się połykanie kolejnych kolarzy. Minęły mnie ze dwa pociągi ale niestety nie udało mi się pod nie podczepić. Tak przejechałem ponad 50 kilometrów. Dopiero przed Dolicami dojechał do mnie sympatyczny Grzegorz Ziobrowski z Barlineckiej Grupy Kolarskiej, który zachęcił do współpracy i razem, mocniejszym tempem pokręciliśmy ostatnie kilometry. Odcinek do Dolic leciał bosko, wiatr prawie centralnie w plecy, rozkręciliśmy grubo powyżej czwórki, czasem i piątki a innych zawodników mijaliśmy jak ścigacze. Pozdrawiam również Madzię, która dzielnie pracowała ze swoją grupką. Od Dolic znów potężny wmordewind łamiący psychę. Tempo chwilami 23km/h i tętno 190. Masakra... Jakoś dajemy radę i walczymy ile się da o każdą sekundę chociaż i Grzegorz i ja wiemy, że wszelkie laury są już poza naszym zasięgiem (kolega również odpadł od swojej grupki). Ostatnia sztajfa przed Choszcznem, zjeżdżamy do miasta i razem, honorowo i bez walki przekraczamy linię mety serdecznie sobie dziękując za współpracę.
Miejsce słabe.

MINI M2 Szosa - 7/19
MINI OPEN Mężczyźni - 58/183

Studiując wyniki już się nie dziwię, dlaczego jadąc z Wiesławem tak się zagotowałem: zajął drugie miejsce OPEN tuż za Zugajem.
Jestem rozczarowany swoją dyspozycją. Nogi były wyjątkowo słabe, tempo było mocne, ale żeby odpaść na 10 kilometrze? Tętno pokazuje, że był zapas ale z niewiadomej przyczyny nogi nie chciały kręcić. Cóż... Jak mówi klasyk - wyścigi wygrywa się zimą. A zima nie przejechana, wiosna rozbita i są efekty. Ten sezon coś pechowy, ale następny będzie lepszy!

Dziękuje wszystkim kolegom i koleżankom za świetną atmosferę i doborowe towarzystwo a organizatorom za wzorową organizację tej imprezy! Jeśli tylko możliwości pozwolą będę na pewno wracał na choszczeńskie zawody.

HZ: 1%
FZ: 43%
PZ: 56%


Start


Całus na szczęście :)
Kategoria Wyścigi