Dzisiaj świątecznie z Romkiem. Po 8:00 wyjechaliśmy z Głębokiego na Blankensee a potem już znane niemieckie szosy w okolicach Locknitz i Krackow. Noga dziś niechciała współpracować ale jakoś sie zmusiłem. Przypłaciłem to jednak dość wysokim pulsem. Ogólnie fajny wypad, sporo luźnej jazdy i pogaduch ale mocniej i po zmianach też było.
Marzec się jeszcze nie skończył a 2k w tym roku już pękło - tak dobrze jeszcze nigdy nie miałem. :)
Co to się dzieje się! E3 Harelbeke Michał pojechał jak z nut. Czuje, że Pietrek to już z Kwiatkiem nigdy w odjazd nie pójdzie hehehe. I ta przewaga na ostatnich kilkuset metrach, po prostu zmiażdzył Sagana tak jak dwa lata temu na finiszu Strade Bianche.
Rolki spokojnie 50 min. Nie za mocno bo z rana cisnę z Romkiem. 1: 97% 2: 1% 3: 0% 4: 0% kad: 88
Powtórka imprezy z 2014. Startowało 10 osób ale do mety dojechała ósemka. Dwóch śmiałków podjęło w środku trasy trudną decyzję o wycofaniu się. Pierwsza połowa trasy minęła w dość niskich temperaturach i pochmurnej pogodzie. Na szczęście nie padało. Ziąb jednak dawał się we znaki zwłaszcza na postojach gdy mokre ciuchy stygły i parowały wyciągając z organizmu rezerwy ciepła. około 14 dojechaliśmy do Kostrzyna na stacje benzynową i pierwszy ciepły posiłek w postaci hot-doga. Gorący-pies i herbata podniosła morale ale mimo to straciliśmy pierwszego uczestnika, Zbyszka, który zdecydował się odpuścić i wrócić pociągiem. Ruszamy dalej. Na wylocie z Kostrzyna (115km) czeka na nas długi płaski odcinek, dodatkowo z dużym ruchem samochodowym. Jedziemy w wężyka bo co chwila slychać klaksony. Dodatkowo wiatr dmie w mordę ale na szczęście zrobiło się pogodnie i słonecznie dzięki czemu jazda sprawiała wiele frajdy. Niestety odpada druga osoba, Artur, i zawraca w kierunku Kostrzyna, z którego wyjechaliśmy kilka minut wcześniej. W ósemkę kręcimy dalej nawijając kolejne kilometry. W Rzepinie (150km) na stacji benzynowej robimy postój na zupę i uzupełnienie bidonów bo to już ostatni większy postój przed metą. Posileni ruszamy na ostatnie siedemdziesiąt kilometrów. Poczułem wtedy pierwsze małe kryzysy, co jakiś czas samopoczucie się pogarszało i nogi zaczęły mniej chętnie kręcić ale bomb nie łapałem. Wszyscy już jednak zaczynali odczuwać mniejsze lub większe zmęczenie bo rozmów w peletonie co raz mniej a co raz więcej kilometrów nakręcanych w ciszy jedynie przy akompaniamencie wiatru i dudnienia opon o asfalt. Przed wjazdem na słynny most kolejowy czekało nas 20 kilometrów leśną drogą. Pokonujemy je dość sprawnie choć część chłopaków mocno odczuła muldy i wertepy na swoich czterech literach. Ja jednak jechałem na pożyczonym fullu od Grześka co okazało się bardzo zbawienne dla mojego siedzenia - rower płynął przez nierówności, bruki itd. Mostek osiągamy stosunkowo wcześnie bo było jeszcze całkiem jasno (chwila po zachodzie słońca). Na debiutantach jego konstrukcja jak i sposób w jaki go pokonywaliśmy zrobił niemałe wrażenie, tak jak na mnie w poprzedniej edycji. Po przekroczeniu mostku czekało już nas ostatnie kilkanaście kilometrów do wsi Sudoł. Szybko zaczęło się robić ciemno więc większość chłopaków odpaliła światełka. Tu pojawił się kolejny kłopot bo część miała wyczerpane baterie, lampki przestawały działać lub były tak słabej jakości, że w ogóle nie były w stanie efektywnie oświetlić drogi. Mimo to żegnamy się z mostem i ruszamy polną drogą przez pola do wioski Nietków. Osadę osiągamy prawie wszyscy w jednym czasie niestety gdzieś zgubiliśmy Tomka. Resztę historii wolę przemilczeć. Ogólnie podsumuję to kilkoma zwrotami: - ciemno i zimno - brak kontaktu z zaginionymi - niepotrzebne podzielenie grupy na 3 części - problemy z nawigacją i w rezultacie solidne zabłądzenie w nieznanej nam części kraju W rezultacie część ekipy (w tym ja) zaliczyła ponad 2h opóźnienie błądząc po nieoświetlonych wiejskich drogach (w pewnym momencie dojechaliśmy do samej Zielonej Góry oddalonej od Sudoła o kilkanaście kilometrów...) próbując najpierw znaleźć zaginionych, potem samych siebie a na końcu właściwą drogę na Sudoł. Żadne z tych zadań nie okazało się lekkie, nawigacje w telefonach świrowały pokazując różne warianty tras (wioska jest położona w środku lasu a dojazd do niej to drogi gruntowe) a wszech ogarniające mroki dodatkowo wszystko utrudniały. Jakiś pieprzony lokalnny trójkąt bermudzki. Jak to mawiają piloci: jechaliśmy tylko "na przyrządach". Na szczęście o 21:00 po 4 kilometrach przeprawiania się po ciemku zapiaszczoną drogą przez las... meldujemy się u celu. Przemarznięci pakujemy rowery na pakę dostawczaka i czym prędzej ruszamy z powrotem na Szczecin do domów.
Miałem jechać o 6:00 więc budzik zadzwonił o 5:30. Nieludzka pora. Za oknem jeszcze ciemno, lekko dopiero świtało i postanowiłem złapać jeszcze z pół godziny snu... Obudziłem się godzinę później (tylko dlatego, że już zaczęło mi się nawet śnić, że miałem iść na trening haha), córa zaalarmowała chęć zmiany pieluchy więc w rezultacie na trasę wyjechałem o 7:00. Szybka pętla do Blankensee w rześkiej lekko mroźnej ale słonecznej pogodzie. Dziwnie mi się jechało, organizm jakiś taki zamulony, dopiero gdy minęła godzina kręcenia to już na powrocie zaczęło mi się dobrze jechać więc Miodowa poszła pierwszy raz w tym sezonie z blatu siłowo i od razu Strava pokazała "PR" na tym segmencie :) Froomem nie będę, wolę podjazdy na twardo. Generalnie jednak wyjazd w okolicach siódmej ma sporo wad: duży ruch samochodowy w okolicach Głębokiego i na trasie do Dobrej, podjazd pod Miodową w spalinach...
Weekend uciekł ze względu na zobowiązania rodzinne. Co prawda dostałem zielone światło na kręcenie u teściów podczas gdy córę będą dziadkowie bawić ale nie udało mi się zapakować do auta bagażów, wózka, fotelika i roweru jednocześnie. Dziś krótko godzina bo z kolei jutro i pojutrze znowu delegacja czyli znów treningów zero. Szkoda bo w sobotę czeka mnie pierwsze w tym roku 200km i to na góralu. Już się boję heh.
Zwolniłem się wcześniej z robo i ogarnąłem z Piotrkiem pętle do Locknitz. O 16 było jeszcze ciepło ale im słońce niżej tym chłód co raz bardziej dawał się we znaki. Na powrocie już mnie nieźle wymroziło. Dodatkowo zaliczyłem nagły spadek cukru czyli tzw. bombkę więc zrobiliśmy szybki pit stop na Orlenie - batonik zbożowy przywrócił mnie do żywych. Ogólnie nie jechało mi się dziś zbyt dobrze, nogi trochę kołkowate po wczorajszych wieczornych rolkach.
Wymuszone. Rolki zawsze jeździłem około 20:30-21:00. Wcześniej nie mam czasu. Jednak od kilku tygodni czuję się o tej godzinie wyjątkowo zmęczony, mam jakiś zjazd energetyczny a ostatnia rzecz na jaką mam wtedy ochotę to trening. Niestety życie to nie je bajka i czasem jak się nie ma co się lubi to trzeba lubić co się ma. Zmusiłem więc głowę i porobiłem chociaż godzinkę. Odpaliłem jakieś nagranie z zeszłorocznego Velo Toruń i się pościgałem. Nawet fajna kadencja mi dziś wyszła.