Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Adam aka maccacus z miasteczka Szczecin. Mam przejechane 37039.83 kilometrów. Jeżdżę z prędkością średnią 27.27 km/h i ciągle mi mało...
Więcej o mnie.

Follow me on Strava

2017 button stats bikestats.pl



W poprzednich odcinkach:

2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maccacus.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
236.25 km 0.00 km teren
10:13 h 23.12 km/h:
Maks. pr.:48.42 km/h
Temperatura:8.0
HR max:185 ( 93%)
HR avg:150 ( 76%)
Podjazdy:1177 m
Kalorie: 7751 kcal
Rower:

Na Sudoł!!! Wrrrrrrrrraaaaaa!

Niedziela, 23 marca 2014 · dodano: 24.03.2014 | Komentarze 6

"MISJA JASIO" - dla tych co nie wiedzą z czym to się je, krótki opis wg "Rowertour" - KLIK
Przypadło mi brać udział w ósmej edycji tego projektu o czym dowiedziałem się pod koniec zeszłego roku także czasu na przygotowania za dużo nie było. Nie mniej jednak pomimo prawie dwutygodniowego wirusa jaki mnie łamał od początku marca udało mi się do dnia wyjazdu zamknąć pierwszy wyjechany w tym sezonie tysiąc co uważałem, za niezbędne minimum aby sprostać wyzwaniu.

Godzina 5:30, kilometr: 0
Przyjeżdżam do Warzymic do Piotra Sudoła, organizatora całej balangi na poranną zbiórkę. Jest jeszcze ciemno ale już świta, temperaturowo rewelacji nie ma, ale mogło być zdecydowanie gorzej, 5 stopni o 5:00 rano w marcu to nie jest zły wynik :). Pomału zjeżdżają się kolejni uczestnicy wyprawy - łącznie siedem osób czyli Zbyszek, Piotr B., Robert, Mateusz oraz gość aż ziemi lubelskiej, który przyjeżdża co roku pociągiem z Chełma tylko po to aby w towarzystwie innych niespełna rozumu ludzi przekręcić marcową dwusetkę czyli Tomek.
6:00, dwie minuty po wschodzie słońca (którego nie widzieliśmy z powodu zachmurzenia) ruszamy na Autostradę Poznańską w kierunku szosy na Gryfino no i karuzela ruszyła. Spodziewałem się lżejszego tempa ale jak wspominałem we wcześniejszym wpisie obecność Piotrów i Roberta nie jest tożsama z wycieczkowym kręceniem. Generalnie poszła z marszu rura z trójką z przodu. Ok.... :D

Robert już gotowy. Za 5 minut wschód - RUSZAMY!

Godzina 7:00, kilometr: ok. 25
Pierwszy postój w Gardnie. Nastroje przednie, ekipa pełna optymizmu, kto potrzebuje wciąga jakiegoś batona. Średnia wyszła ponad 27 km/h - dla mnie oznaczało to jazdę na granicy progu w intensywności prawie wyścigowej choć na kole było spoko. Tak czy inaczej wymieniliśmy z Mateuszem spostrzeżenie, że jest trochę za ostro jak na 200km jazdy w marcowych warunkach ale raz się żyje :D

Pierwszy postój. Od lewej: Mateusz, Piotr S., z rękami w górze Tomek, autor, Piotr B., Zbyszek.

Godzina: ok. 9:00, kilometr: ok. 65
Hardkor. Nie wiem jak to opisać. Za Swobnicą ślad GPS Tomka prowadził drogami polnymi ale niestety droga ta okazała się być totalnie nie przejezdna. Była rozjechanym przez traktory błotnym bagnem, w którym nie dało się jechać. Po kilkudziesięciu metrach sprawdzenia warunków zrobiliśmy wycof w drugą drogę w "kapuścianym polu", która... okazała być się tak samo nie przejezdna jak ta pierwsza. Mimo to zacisnęliśmy zęby i w tempie kilku km/h mozolnie mieliliśmy przez glinkę o konsystencji ciasta. Błoto było tak paskudne, że musiałem raz się zatrzymać aby odblokować koło w tylnych widełkach. Wystarczyło lekkie wzniesienie aby tracić przyczepność - oblepiony bieżnik nie ogarniał. Grupa sporo mi odjechała, zostałem z Tomkiem sam ale daliśmy radę i po zjechaniu z pola po kilkuset metrach leśnej ścieżki dojechaliśmy do szlabanu, gdzie wszyscy zrobili postój na uzupełnienie kalorii i oczyszczenie przerzutek. Ostra jazda na początku sprawiła, że byłem już cały zapocony (z resztą nie tylko ja...). Skutkowało to bardzo szybkim wychładzaniem na pitstopach w związku z czym robiliśmy je maksymalnie krótkie.

Postój przy szlabanie.


Rower trochę wyczyszczony po błotnym piekle.


I drugie koło.


Samojebka musi być!

Po ruszeniu przyszedł pierwszy kryzys i pierwsze odcięcie prądu. Ruszyłem z pół minutową stratą do chłopaków bo za długo gmerałem przy zakładaniu rękawic i było mi baaaardzo trudno te pół minuty odrobić. Wychłodzenie dało o sobie znać. Poza tym była to już ponad 3h jazdy a doskonale znam swoje możliwości i wiem, że po tym czasie łapią mnie pierwsze "podłamki" wydolnościowe. Udało mi się jednak dojść ekipę i już po zmianach polecieliśmy dalej.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś kolejnej wiosce, chyba Piasecznie - nie znam tych rejonów więc słabo ogarniam temat topograficznie. Znaleźliśmy jakiś placyk z ławką i stolikiem. Zjadłem tym razem kanapki z normalnym mięsiwem a nie żadne batony bo czułem, że to już TEN czas i trzeba wciągnąć coś "normalnego". Rozmawiamy sobie na różne tematy i Piotr B. patrząc na pomarańczowe owiewy Piotra S. w końcu pyta:
- Ty nie masz ich na lewą stronę?
- No co ty! Mam takie pomarańczowe.... weźcie się odp...... od tych ochraniaczy!*
Cisza. Piotr B. dalej się przygląda.
- Ty, ale ty tu masz dziwnie zamek jakoś...
- No tak ma być.
Cisza.
- Ty no ale ty k..... masz metkę z rozmiarem na wierzchu!
- Co ty pier....?
*z rana, jeszcze w domu, dwie osoby również pytały o to samo

Rozpięliśmy ochraniacze no i okazało się, że teoretycznie lewa strona jest czarna i ma piękne duże logo "Endura" hahahahahhaha a przez kilka lat owiewy były jeżdżone na lewej stronie. Człowiek się uczy całe życie :)




Postój w Piasecznie (?).


I tak już wyglądała moja maszyna do końca wyprawy :)

Ziąb konkretny. Nie minęła minuta jak zszedłem z siodełka a już telepałem się z zimna. Tomek, czymś struty, drugi raz poszedł w krzaki haftować i nie wyglądało to za dobrze, mógł pić tylko wodę. Mimo wszystko ruszył dalej i walczył z kilometrami pomimo osłabienia. Szacun. No ale o tym, że to żelazna ekipa, która nigdy nie odpuszcza wiedziałem już przed wyjazdem. Mnie też zaczyna doskwierać dystans i temperatura więc liczę tylko kilometry do Dębna, bo w Dębnie będzie chwila na jakąś gorącą herbatę. W końcu dojeżdżamy, wbijamy się do piekarni-ciastkarni i zamawiamy gorący napój. W środku ciepło więc można te kilka minut odpocząć w bez ruchu nie płacąc za to wyziębieniem. Ciepła herbata mocno stawia mnie na nogi i wracają siły na dalszą walkę z dystansem a to dopiero 90 kilometr.


Cukiernia w Dębnie. 


Spoko stojaki mają w Dębnie

Godzina 12:00, kilometr: 110
Od Dębna kręcimy coś koło dwudziestu kilometrów i dojeżdżamy do stacji benzynowej w Kostrzynie n. Odrą, który wypada akurat na półmetku trasy. Tam planowaliśmy dłuższy, godzinny postój. W środku ciepło, za oknem wyszło trochę słońca więc zdejmujemy ciuchy i suszymy co się da. Zamawiamy jakieś specjały typu kanapki z mikrofalówki czy inne hot dogi. Nawet Tomek w końcu się przełamuje, brzuch mu odpuszcza i coś zjada. Wlewam jeszcze w siebie gorącą czekoladę i możemy jechać dalej. Ciężko było rozruszać zabetonowane po takim postoju mięśnie ale kilka kilometrów, krew zaczyna szybciej płynąć i wraca "temperatura robocza". 

Kostrzyn n. Odrą w słońcu.

Po kilkunastu kilometrach czuję, że zaczynam się kończyć. Słońce zachodzi za chmury, znów robi się chłodnawo i nie jedzie mi się za dobrze. Przychodzi pierwszy mocniejszy kryzys. Puls mocno opada, nie chce się wkręcać na obroty i nogi zaczynają zamulać. Przetrzymuję skur....... i po kilku kilometrach sporo odpuszcza ale wiem, że najlepsze mam już za sobą ;) Po kolejnych dwudziestu kilometrach zatrzymujemy się na przystanku w Radowie na krótkie rozprostowanie kości i małego batona. Z jednej strony bez postojów nie dałbym rady bo tempo cały czas dziarskie i trzymało się w okolicach 25-35km/h, z drugiej strony po każdej przerwie tak ciężko było znów rozkręcić nogę... 

Tomek i ja, obok Zbyszek, na przystanku w Radowie.


Piotrek B. ze swoim nowym 29-calowym nabytkiem :)


135 km, Radów. Pogoda się trochę psuje. 

Godzina 14:30, kilometr: 155
Po dość męczącej drodze, z długimi prostymi odcinkami docieramy do Rzepina i kolejnej stacji benzynowej. Ten odcinek jechało mi się całkiem dobrze, trzymałem się nawet w grupie z Robertem i Piotrami, choć przed samym Rzepinem nie wytrzymałem i zostałem kilkaset metrów w plecy. Dojechaliśmy na stację i weszliśmy do środka na zupę. Gdy zobaczyłem przez przeszklone witryny sofę i fotele nie mogłem się doczekać aż w końcu na nich zalegnę hahahhaa. Po kilku chwilach dojeżdża pozostała trójka i dowiaduje się, że mój rower osunął się na ziemię z takim impetem, że połamał mi się montaż przedniej lampki. Nie dobrze bo końcówkę na pewno będziemy jechać w ciemnościach. Ale zipy znów uratowały świat i kilka plastikowych pasków przymocowało solidnie lampkę do kierownicy. W między czasie podano gorącą pomidorową, która smakowała jak żadna inna. W sumie pewnie nie była najlepszego sortu ale i tak była w tamtej chwili, w tamtym czasie najlepszą pomidorową na świecie. 

Dwie lokomotywy tego pociągu z atomowymi reaktorami w nogach - Piotr B. i Robert.


No luksusy panie... luksusy...


Mi też się należało :)


Mmmmmmm!


Giant odpoczywa, na kierze widać przyzipowaną lampkę :)

Godzina: 16:00, kilometr ok. 175
Rzeka Pliszka. Jakieś magiczne miejsce? Tomek cały czas mamrotał pod nosem "byle do Pliszki...ta Pliszka jedna....byle do Pliszki..." :) Dojazd do niej kosztował mnie już nie mały wysiłek, czuje się potwornie zmęczony, co kilka kilometrów łapią mnie kryzysy, ślizgam się od koła do koła ile się da. Nie rozmawiam, gapię się tylko w koło osoby przede mną, błagam w myślach, żeby nie pociągnęła mocniej pod górę i koncentruję na jak najbardziej oszczędnym pedałowaniu. Wyłączam dystans w liczniku bo mozolnie wlekące się kilometry są niesamowicie masochistycznym widokiem. Co kilka minut w głowie kotłuje się myśl: po co Ci to, rzuć rower do rowu... jebnij się na poboczu i zaśnij... Gardło zaczyna boleć od chłodnego wilgotnego powietrza. Czułem, że jestem bardzo blisko mojej granicy...
Krótki postój na moście. Wciągamy praktycznie ostatnie większe racje żywnościowe, w plecakach zostały już tylko ostatki. Obliczamy czas, kiedy zachód, kiedy zmierzch, kiedy będzie most kolejowy. Tak, most kolejowy. Na postoju w Rzepinie dowiedziałem się, że trasa prowadzi przez most kolejowy na Odrze, całkiem słusznej długości. Torami iść nie da bo: po pierwsze niewygodnie, po drugie trochę lipa jak na środku kilkuset metrowego mostu zaskoczy nas pociąg. Pozostaje więc wąska techniczna kładka dla pieszych. Kończymy wyliczenia i wychodzi, że jeśli utrzymamy takie tempo powinniśmy dojechać do mostu tuż po zachodzie czyli będziemy się przeprawiać jeszcze za jasnego, no prawie. 

Most nad Pliszką. Od lewej: Piotr B., Piotr S. i Tomek ze swoim "podręcznym plecaczkiem" :)


Mateusz i Zbyszek.


Pliszka.

Ruszamy dalej w kierunku mostu. Trasa od Rzepina wiedzie głównie drogami leśnymi i nie jedzie się zbyt komfortowo. Co chwila koleiny i dołki wybijają z rytmu i tyłek dostaje od siodełka. Podczas jednego odcinka asfaltowego jadę na kole za Zbyszkiem i nagle, dosłownie w ciągu 15 sekund odcina mi prąd. W głowie jedna myśl: królestwo za czekoladę! Pytam go ostatkiem sił kiedy następny postój? Za 4 kilometry - usłyszałem. Ok. Odpuszczam i pomału spływam z koła. Jadę swoje, Tomek za mną ale w końcu mnie dochodzi i doholowuje do planowanego postoju. Padam na ziemię. Czuję, że z minuty na minutę coraz bardziej gasnę. Wyciągam milkę z bakaliami i pożeram 1/3 tabliczki. Ruszamy. Po kilku minutach cukier przyjemnie rozpływa się z krwią po wycieńczonych mięśniach pomagając wycisnąć z nich resztki energii. Jadę i czuję się co prawda chu..... ale stabilnie :D.

Godzina 18:45, kilometr 230
Dojeżdżamy do mostu. Jest ciemniej niż sądziłem. Już przed mostem odpaliłem lampkę. Wchodzimy na nasyp.
- To pociąg?
- Gdzie?
- Tam... gdzie światła...
- No... pociąg... dobra szybko panowie raz raz na drugą stronę torów.
Przechodzimy na drugą stronę do kładki, po chwili z hukiem przejeżdża lokomotywa. Strasznie niewygodnie idzie mi się w blokach po stalowej kratownicy jaką wyłożona jest owa kładka. Trzeba uważać bo co kilkanaście metrów brakuje jednego segmentu kratownicy i jest dziura długa na metr z taflą wody dziesięć metrów niżej. W jedną mało mi rower nie wpadł. Ekwilibrystyka po dźwigarach w szosowych blokach dostarcza trochę adrenaliny i po kilku minutach jestem na drugiej stronie mostu. Ostatnie kostki czekolady na ostatnie 15 kilometrów. Jest już praktycznie ciemno. Zakładam dodatkowo czołówkę na kask i rozświetlonym peletonem ruszamy dalej przez polne drogi. Zaczyna padać. W świetle czołówek krople wyglądają jak śnieg. Nikt już nie rozmawia. Jedziemy w milczeniu, słychać tylko co chwilę jak ktoś nie zauważywszy kałuży wpada w nią z impetem. Mi zdarzyło się tak kilka razy ale byłem już w takim stanie, że nawet nie czułem zimnych rozbryzgów na nogach, tyłku, twarzy... Osiągamy w końcu ostatnią wioskę przed celem wyprawy: Nietków. Jest to zarazem ostatnia trudność na trasie bo na wylocie z wioski znajduje się dość stromy podjazd przypominający charakterystyką naszą szczecińską Miodową. Dał mi jednak bardzo w kość bo droga była totalnie nie oświetlona, mocniejsi pojechali grubo do przodu, za mną został tylko Tomek i jadąc non stop pod górę, w świetle czołówki i lampki, nie widząc gdzie jest koniec podjazdu, gdzie zakręt, psycha próbowała klęknąć kilkukrotnie ale było zbyt blisko aby się poddać. Dyszałem, mieliłem, zaginałem aż w końcu podjazd pokonałem. Zjechaliśmy z Tomkiem razem do ostatniego zakrętu gdzie czekała reszta chłopaków. To naprawdę końcówka?
Razem, całą watahą, w świetle czołówek, przy dzikich wrzaskach i okrzykach, w padającym deszczu po szutrowym 3-kilometrowym odcinku dotarliśmy do Sudoła.
Nie potrafię opisać euforii jaką poczułem widząc tą zwyczajną tablicę z nazwą miejscowości. Dla mnie ta tablica była tego dnia ogromnym wyzwaniem, szczytem, który musiałem za wszelką cenę osiągnąć. Czułem się totalnie wycieńczony ale też przeszczęśliwy. Dojechała cała siódemka, ósmy raz z rzędu. Jeszcze dziesięć :D

Sudoł znów zdobyty! Wrrrrrraaaaa!!

Niesamowite przeżycie i niesamowici ludzie. Dzięki!

Była to moja piąta dwusetka w życiu ale zdecydowanie najtrudniejsza. Mam obecnie najsłabszą formę od trzech lat a dodatkowo pierwszy raz jechałem tak długi dystans na rowerze górskim. Szosa to zupełnie inna bajka. Około 60 kilometrów z całej trasy prowadziło drogami leśnymi, błotnymi ścieżkami i piaskowymi pułapkami. Reszta to asfalty i trochę bruków. Na szczęście obyło się bez kapci :)

HZ: 14%
FZ: 49%
PZ: 33%


Kategoria 200 i więcej, MTB



Komentarze
maccacus
| 21:35 wtorek, 25 marca 2014 | linkuj Daniel logistyka zapewniona, w Sudole czekały na nas bus (na rowery) i minivan i tak wróciliśmy do Szczecina :)
I nie chce nawet myśleć co by było gdyby z 15km zrobiło się 50... Podejrzewam, że jakoś bym dojechał ale nie chce sobie tego wyobrażać hahahaha.
Danielo
| 21:21 wtorek, 25 marca 2014 | linkuj A gdyby tak jeszcze z 50km to Milka z bakaliami nie dałaby rady;) Zmroził mnie też ten fragment. A i zabrakło zakończenia jak stamtąd wróciliście?
Danielo
| 20:40 wtorek, 25 marca 2014 | linkuj Zaje..ta Sudo-relacja Adam, szczególnie spinająca jak opisywałeś tę przeprawę przez most z metrowymi dziurami nad Odrą. Nie wyobrażam sobie tego w dodatku w ciemności, szkoda że nie ma foty, ale było pewnie niebezpiecznie.
Graty za przejechanie, psycha zdecydowanie wzmocniona, a wyprawa zostanie w pamięci na lata :)
maccacus
| 18:31 wtorek, 25 marca 2014 | linkuj Dzięki chłopaki. Mateo przeżyłem, ale serio dałem z siebie absolutnie wszystko... :)
saren86
| 09:51 wtorek, 25 marca 2014 | linkuj Gratulacje! Epicka wyprawa i dobra relacja ;) a i z formą nie jest tak źle, skoro to przeżyłeś ;)
James77
| 07:51 wtorek, 25 marca 2014 | linkuj Brawo dla Was chłopaki. Daliście czadu. Szkoda tylko tego odcinka z błotem na początku trasy. Ale satysfakcja jest i to się liczy. :)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa otaja
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]