Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Adam aka maccacus z miasteczka Szczecin. Mam przejechane 37039.83 kilometrów. Jeżdżę z prędkością średnią 27.27 km/h i ciągle mi mało...
Więcej o mnie.

Follow me on Strava

2017 button stats bikestats.pl



W poprzednich odcinkach:

2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maccacus.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

200 i więcej

Dystans całkowity:1798.93 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:69:55
Średnia prędkość:25.73 km/h
Maksymalna prędkość:67.30 km/h
Suma podjazdów:2445 m
Maks. tętno maksymalne:185 (93 %)
Maks. tętno średnie:186 (94 %)
Suma kalorii:46241 kcal
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:256.99 km i 9h 59m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
322.43 km 0.00 km teren
10:52 h 29.67 km/h:
Maks. pr.:54.68 km/h
Temperatura:10.0
HR max:180 ( 90%)
HR avg:150 ( 75%)
Podjazdy:766 m
Kalorie: 8357 kcal

Atak na życiówkę :)

Sobota, 23 kwietnia 2016 · dodano: 24.04.2016 | Komentarze 10

Po dwusetce w marcu Grześ zapowiadał zorganizowanie w najbliższym czasie objazdu Zalewu Szczecińskiego w wersji extra delux poszerzonej aby wyszła trójka z przodu na dystansie. Przejechawszy całkiem dobrze wspomniane dwieście na góralu postanowiłem spróbować zmierzyć się z tym dystansem. Dotychczasowy mój rekord czyli 266 km miał już swoje lata, wypadałoby go poprawić :)

Stworzone zostało wydarzenie na Stravie i wstępnie chętnych było całkiem sporo osób, chyba ok. 10. Jak to jednak w życiu bywa co wirtualnie to nie zawsze oznacza realnie. Sam wahałem się do ostatniej chwili bo akurat dwa tygodnie przed wyrypą tydzień odpadł mi treningowo z powodu intensywnego przeziębienia a drugi praktycznie też zajęty delegacjami. Czułem się więc stosunkowo kiepsko wyjechany ale co tam, raz się żyje. 

Sobota, 7:00, zajeżdżam pod pomnik marynarza przy Placu Grunwaldzkim gdzie witam się z Ojcem Dyrektorem Grzegorzem oraz nowo poznanymi kolegami, czyli Maćkiem i Mateuszem. Chwilę później zajeżdża sławny kox Romek a chwilę po nim kolega Arek - miło było poznać. Pamiątkowa fota pod pomnikiem i ruszamy w kierunku Mierzyna a potem na Lubieszyn. Ciepło nie jest. Zdecydowanie temperatura wczesnowiosenna. Długo biłem się z myślami jak jechać i w końcu ostatecznie ubrałem legginsy do biegania, na to spodenki, termobluza, bluza, trykot i dodatkowo na początek i koniec wyjazdy wiatrówka typu "cienki kondom pocket size". Rękawice długie (strzał w dziesiątkę) ale owiewów na buty już nie brałem (rano trochę przemarzłem ale potem było ok). Wiatr daje równo i nas specjalnie nie oszczędza. Prognozy jednoznacznie wskazywały, że pierwsza połowa trasy będzie dla nas pod tym względem bardzo niekorzystna. No i tak było. Całe szczęście, że chociaż niemieckie asfalty poza nielicznymi wyjątkami rozpieszczały nas gładkością więc nieźle się nam pod ten wiatr mieliło. Tempo poszło na początku mocne, może nie jakieś harpagańskie ale Grzesiek z Romkiem nie oszczędzali watów i cisnęli solidnie. Efekt był taki, że nawet na kole nieźle mnie wywiało i było kilka momentów gdzie musiałem mocno zaginać aby nie spłynąć. W Uckermunde szybki postój na "ławeczce" i dalej rozkręcamy się do Anklam. Parę kilometrów przed Anklam dopada mnie kryzys. Zaczynam się czuć bardzo słabo, opuszczam nawet jedną swoją zmianę co mnie bardzo podłamuje psychicznie, bo musi mi naprawdę wiać w nogach pustkami, żebym decydował się na taki krok. Pozwala mi to jednak złapać tzw. drugi oddech i odbijam się od dna.

W Anklam popas przy drewnianym moście ale mi nie jest do śmiechu. Cały czas zastanawiam się czy dam radę, a w sumie to jestem pewny, że nie. Posilony cornym ruszam dalej i kręcimy w kierunku Wolfgast. Mateusz i Maciek też już zaczynają narzekać i wahać się czy aby nie przeproszą się z PKP w Świnoujściu. Fakt, że nie tylko ja umieram dodaje mi skrzydeł - nie ma to jak towarzystwo w cierpieniu. I zaczyna mi się kręcić coraz lepiej. Zaczynam już myśleć o sklepiku w Wolfgast i co ja sobie tam kupię i zjem bo żołądek zaczyna ssać. Dojechawszy na miejsce napadamy Lidla, kupuję sobie jakieś bułki, colę i tabsy Dextro. Potem przed mostem zwodzonym pochłaniam część zakupów. Postój wydłuża się przez podniesienie mostu na czas przepłynięcia kilku jachtów. Jak tylko jednak Uznam znów zostaje połączone ze stałym lądem ruszamy i ciśniemy dalej w kierunku Peneemunde.

I stał się cud. Noga zaczyna kręcić, mogę dawać normalne zmiany i czuję się jak nowonarodzony. Do tego wychodzi słońce, temperatura podnosi się powyżej 10 stopni więc zdejmuje kondoma i jadę tylko w termobluzach i trykocie. Jest ok. Wiatr chwilami zaczyna wiać neutralnie więc daje odetchnąć po 140km walki z centralnym wmordewindem. O 14:00 dojeżdżamy do U-boota - celu głównego wyprawy. Szybkie foto i kilka minut na batona, zawijka i ruszamy po śladach w kierunku Świnoujścia. Jedzie mi się wybornie. Wiatr daje w plery, wszyscy ładnie kręcą no kolarska poezja. Nawet jacyś niemieccy turyści widząc zawrotne tempo naszego 6-osobowego peletoniku dopingują "Schneller, schneller!". Do Świnoujścia docieramy dosyć sprawnie i ładujemy się do Macdonalda gdzie w planach jest, jak to powiedział Ojciec Dyrektor fan wielki knajpek z żółtym "M": normalny obiad w knajpie typu fast food. Jakolwiek ironicznie by to nie brzmiało Big Mac smakuje po 200 kilometrach ZAJEBIŚCIE. Tak samo zajebiście smakuje Wieśmac i dwie porcje frytek. Duża cola też jest zajebista. Duża kawa również. Tak, to była moja porcja, zjadłem wszystko poza kilkoma frytami :D

Obżarty i szczęśliwy od strzelających do krwi węglowodanów jadę więc z ekipą dalej na eskę do Wolina wcześniej przeprawiając się promem przez Świnę. Odłącza się od nas Maciek, który podjął decyzję o powrocie pociągiem - szanuję bo nie łatwo jest odpuścić. Wiatr w plecy więc Grześ na czub, ja za nim i potem reszta. No myślałem, że Grzesiek da jakąś normalną zmianę ale po 5 kilometrach zrozumiałem, że ta ludzka lokomotywa z napędem atomowym nie ma zamiaru oddać prowadzenia. Zaznajomieni w jeździe w grupie wiedzą, że "druga pozycja" za liderem jest taką trochę półzmianą co powodowało, że zaczynałem się trochę za bardzo męczyć. W końcu przed Międzyzdrojami poprosiłem Arka, żeby usiadł za mnie na kole tego cyborga a ja spłynąłem sobie na koniec pociągu celem odpoczynku. Kilka hopek przed samym Wolinem i już stopujemy na rynku. Krótki popasik na uzupełnienie cukrów i ruszamy dalej trasą alternatywną w kierunku Szczecina. Wiatr dmucha z północy, my jedziemy na południe - perfecto! Tempo cały czas powyżej 30km/h, najczęściej 34-36. Jedzie mi się dobrze, większość współpracuje na zmianach chociaż Romek i Grześ dawali najdłuższe i najrówniejsze. Szybko osiągamy Stepnicę gdzie zapodaje sobie czekoladowego cornego i dwa tabsy Dextro. Chwilę później dojeżdżamy już do Goleniowskiego Parku Przemysłowego i przez jego środek dojeżdżamy do Klinisk Wielkich. Za Pucicami robimy chwilę postoju na włączenie lampek.
Chwila ta jednak trwa trochę dłużej niż planowaliśmy bo Mateusz łapie kapcia. Zmiana trwa bardzo krótko, raptem kilka minut jednak zimno, nadchodzący zmrok i zastój powodują u mnie totalny zjazd. Po ponownym ruszeniu czuje, że z nogami jest już grubo nie halo. Nie chcą się rozkręcić, pracują na pół gwizdka. Chłopaki musieli na mnie parę razy poczekać bo nie ogarniałem już tempa, które kilka minut wcześniej robiłem z palcem w dupie. Jakaś awaria mięśni. Pocieszam się jednak, że to już końcówka, mentalnie to już Szczecin - kręcę więcej dalej, nie ma zmiłuj. Reszta drogi przez przedmieścia przebiega w ciszy, każdy już chce dojechać do celu i mieć to za sobą. Chwilę po 21 docieramy w końcu z powrotem do punktu wyjścia czyli Placu Grunwaldzkiego. Fotka, podziękowania i rozjechaliśmy się do domów. I tu okazało się, że zostałem drugą ofiarą kapcia podczas tego wyjazdu. Na wysokości biurowa Oxygenu słyszę cykliczne ssss...ssss....ssss...ssss. Zatrzymuję się i widzę wbity w oponę kawałek szkła. Telepię się z zimna, wszystko jest mokre bo niedawno w Szczecinie padało, ręce grabieją, do domu jeszcze 5 km podjazdu. Misja wykona więc.... poprosiłem Gosię o zamówienie mi taksówki. Nie miałem już kompletnie energii na zmienianie dętki.

Życiówka pokonana. Ekipa przednia i był to wielki atut tej wyrypy. Pogoda w gruncie rzeczy dopisała bo choć wymęczyła nas na początku to potem pięknie się odpłaciła na powrocie.
Wiem też już na pewno, że dystanse ultra (mam nadzieję, że Grzesiek się nie obrazi za nazwanie tak trzysetki :P) to nie moja bajka. Oczywiście, miło jest mieć satysfakcję z przejechania czegoś takiego ale źle to znoszę. Zwłaszcza martwię się o kolana, które dają o sobie znać gdy są używane dłużej niż 8-9h non stop. Mięśnie jak mięśnie, nawet mnie dziś nie bolą, dupa ogarnia, plecy też ale okolice stawów kolanowych cały czas czuję i będę czuć jeszcze 2-3 dni.

Chłopaki, DZIĘKI!



1: 20%
2: 54%
3: 25%
4: 0%
kad: 84
Kategoria 200 i więcej, Szosa


Dane wyjazdu:
234.88 km 0.00 km teren
10:00 h 23.49 km/h:
Maks. pr.:43.81 km/h
Temperatura:5.0
HR max:184 ( 92%)
HR avg:145 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 7263 kcal
Rower:

Sudoł 2016

Sobota, 19 marca 2016 · dodano: 20.03.2016 | Komentarze 2

Powtórka imprezy z 2014. Startowało 10 osób ale do mety dojechała ósemka. Dwóch śmiałków podjęło w środku trasy trudną decyzję o wycofaniu się. 
Pierwsza połowa trasy minęła w dość niskich temperaturach i pochmurnej pogodzie. Na szczęście nie padało. Ziąb jednak dawał się we znaki zwłaszcza na postojach gdy mokre ciuchy stygły i parowały wyciągając z organizmu rezerwy ciepła. około 14 dojechaliśmy do Kostrzyna na stacje benzynową i pierwszy ciepły posiłek w postaci hot-doga. Gorący-pies i herbata podniosła morale ale mimo to straciliśmy pierwszego uczestnika, Zbyszka, który zdecydował się odpuścić i wrócić pociągiem. 
Ruszamy dalej. Na wylocie z Kostrzyna (115km) czeka na nas długi płaski odcinek, dodatkowo z dużym ruchem samochodowym. Jedziemy w wężyka bo co chwila slychać klaksony. Dodatkowo wiatr dmie w mordę ale na szczęście zrobiło się pogodnie i słonecznie dzięki czemu jazda sprawiała wiele frajdy. Niestety odpada druga osoba, Artur, i zawraca w kierunku Kostrzyna, z którego wyjechaliśmy kilka minut wcześniej. W ósemkę kręcimy dalej nawijając kolejne kilometry. W Rzepinie (150km) na stacji benzynowej robimy postój na zupę i uzupełnienie bidonów bo to już ostatni większy postój przed metą. Posileni ruszamy na ostatnie siedemdziesiąt kilometrów. Poczułem wtedy pierwsze małe kryzysy, co jakiś czas samopoczucie się pogarszało i nogi zaczęły mniej chętnie kręcić ale bomb nie łapałem. Wszyscy już jednak zaczynali odczuwać mniejsze lub większe zmęczenie bo rozmów w peletonie co raz mniej a co raz więcej kilometrów nakręcanych w ciszy jedynie przy akompaniamencie wiatru i dudnienia opon o asfalt. Przed wjazdem na słynny most kolejowy czekało nas 20 kilometrów leśną drogą. Pokonujemy je dość sprawnie choć część chłopaków mocno odczuła muldy i wertepy na swoich czterech literach. Ja jednak jechałem na pożyczonym fullu od Grześka co okazało się bardzo zbawienne dla mojego siedzenia - rower płynął przez nierówności, bruki itd.
Mostek osiągamy stosunkowo wcześnie bo było jeszcze całkiem jasno (chwila po zachodzie słońca). Na debiutantach jego konstrukcja jak i sposób w jaki go pokonywaliśmy zrobił niemałe wrażenie, tak jak na mnie w poprzedniej edycji. Po przekroczeniu mostku czekało już nas ostatnie kilkanaście kilometrów do wsi Sudoł. Szybko zaczęło się robić ciemno więc większość chłopaków odpaliła światełka. Tu pojawił się kolejny kłopot bo część miała wyczerpane baterie, lampki przestawały działać lub były tak słabej jakości, że w ogóle nie były w stanie efektywnie oświetlić drogi. Mimo to żegnamy się z mostem i ruszamy polną drogą przez pola do wioski Nietków. Osadę osiągamy prawie wszyscy w jednym czasie niestety gdzieś zgubiliśmy Tomka. Resztę historii wolę przemilczeć. Ogólnie podsumuję to kilkoma zwrotami:
- ciemno i zimno
- brak kontaktu z zaginionymi
- niepotrzebne podzielenie grupy na 3 części
- problemy z nawigacją i w rezultacie solidne zabłądzenie w nieznanej nam części kraju
W rezultacie część ekipy (w tym ja) zaliczyła ponad 2h opóźnienie błądząc po nieoświetlonych wiejskich drogach (w pewnym momencie dojechaliśmy do samej Zielonej Góry oddalonej od Sudoła o kilkanaście kilometrów...) próbując najpierw znaleźć zaginionych, potem samych siebie a na końcu właściwą drogę na Sudoł. Żadne z tych zadań nie okazało się lekkie, nawigacje w telefonach świrowały pokazując różne warianty tras (wioska jest położona w środku lasu a dojazd do niej to drogi gruntowe) a wszech ogarniające mroki dodatkowo wszystko utrudniały. Jakiś pieprzony lokalnny trójkąt bermudzki. Jak to mawiają piloci: jechaliśmy tylko "na przyrządach". Na szczęście o 21:00 po 4 kilometrach przeprawiania się po ciemku zapiaszczoną drogą przez las... meldujemy się u celu. Przemarznięci pakujemy rowery na pakę dostawczaka i czym prędzej ruszamy z powrotem na Szczecin do domów.

1: 29%
2: 51%
3: 16%
4: 0%



Dane wyjazdu:
236.25 km 0.00 km teren
10:13 h 23.12 km/h:
Maks. pr.:48.42 km/h
Temperatura:8.0
HR max:185 ( 93%)
HR avg:150 ( 76%)
Podjazdy:1177 m
Kalorie: 7751 kcal
Rower:

Na Sudoł!!! Wrrrrrrrrraaaaaa!

Niedziela, 23 marca 2014 · dodano: 24.03.2014 | Komentarze 6

"MISJA JASIO" - dla tych co nie wiedzą z czym to się je, krótki opis wg "Rowertour" - KLIK
Przypadło mi brać udział w ósmej edycji tego projektu o czym dowiedziałem się pod koniec zeszłego roku także czasu na przygotowania za dużo nie było. Nie mniej jednak pomimo prawie dwutygodniowego wirusa jaki mnie łamał od początku marca udało mi się do dnia wyjazdu zamknąć pierwszy wyjechany w tym sezonie tysiąc co uważałem, za niezbędne minimum aby sprostać wyzwaniu.

Godzina 5:30, kilometr: 0
Przyjeżdżam do Warzymic do Piotra Sudoła, organizatora całej balangi na poranną zbiórkę. Jest jeszcze ciemno ale już świta, temperaturowo rewelacji nie ma, ale mogło być zdecydowanie gorzej, 5 stopni o 5:00 rano w marcu to nie jest zły wynik :). Pomału zjeżdżają się kolejni uczestnicy wyprawy - łącznie siedem osób czyli Zbyszek, Piotr B., Robert, Mateusz oraz gość aż ziemi lubelskiej, który przyjeżdża co roku pociągiem z Chełma tylko po to aby w towarzystwie innych niespełna rozumu ludzi przekręcić marcową dwusetkę czyli Tomek.
6:00, dwie minuty po wschodzie słońca (którego nie widzieliśmy z powodu zachmurzenia) ruszamy na Autostradę Poznańską w kierunku szosy na Gryfino no i karuzela ruszyła. Spodziewałem się lżejszego tempa ale jak wspominałem we wcześniejszym wpisie obecność Piotrów i Roberta nie jest tożsama z wycieczkowym kręceniem. Generalnie poszła z marszu rura z trójką z przodu. Ok.... :D

Robert już gotowy. Za 5 minut wschód - RUSZAMY!

Godzina 7:00, kilometr: ok. 25
Pierwszy postój w Gardnie. Nastroje przednie, ekipa pełna optymizmu, kto potrzebuje wciąga jakiegoś batona. Średnia wyszła ponad 27 km/h - dla mnie oznaczało to jazdę na granicy progu w intensywności prawie wyścigowej choć na kole było spoko. Tak czy inaczej wymieniliśmy z Mateuszem spostrzeżenie, że jest trochę za ostro jak na 200km jazdy w marcowych warunkach ale raz się żyje :D

Pierwszy postój. Od lewej: Mateusz, Piotr S., z rękami w górze Tomek, autor, Piotr B., Zbyszek.

Godzina: ok. 9:00, kilometr: ok. 65
Hardkor. Nie wiem jak to opisać. Za Swobnicą ślad GPS Tomka prowadził drogami polnymi ale niestety droga ta okazała się być totalnie nie przejezdna. Była rozjechanym przez traktory błotnym bagnem, w którym nie dało się jechać. Po kilkudziesięciu metrach sprawdzenia warunków zrobiliśmy wycof w drugą drogę w "kapuścianym polu", która... okazała być się tak samo nie przejezdna jak ta pierwsza. Mimo to zacisnęliśmy zęby i w tempie kilku km/h mozolnie mieliliśmy przez glinkę o konsystencji ciasta. Błoto było tak paskudne, że musiałem raz się zatrzymać aby odblokować koło w tylnych widełkach. Wystarczyło lekkie wzniesienie aby tracić przyczepność - oblepiony bieżnik nie ogarniał. Grupa sporo mi odjechała, zostałem z Tomkiem sam ale daliśmy radę i po zjechaniu z pola po kilkuset metrach leśnej ścieżki dojechaliśmy do szlabanu, gdzie wszyscy zrobili postój na uzupełnienie kalorii i oczyszczenie przerzutek. Ostra jazda na początku sprawiła, że byłem już cały zapocony (z resztą nie tylko ja...). Skutkowało to bardzo szybkim wychładzaniem na pitstopach w związku z czym robiliśmy je maksymalnie krótkie.

Postój przy szlabanie.


Rower trochę wyczyszczony po błotnym piekle.


I drugie koło.


Samojebka musi być!

Po ruszeniu przyszedł pierwszy kryzys i pierwsze odcięcie prądu. Ruszyłem z pół minutową stratą do chłopaków bo za długo gmerałem przy zakładaniu rękawic i było mi baaaardzo trudno te pół minuty odrobić. Wychłodzenie dało o sobie znać. Poza tym była to już ponad 3h jazdy a doskonale znam swoje możliwości i wiem, że po tym czasie łapią mnie pierwsze "podłamki" wydolnościowe. Udało mi się jednak dojść ekipę i już po zmianach polecieliśmy dalej.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś kolejnej wiosce, chyba Piasecznie - nie znam tych rejonów więc słabo ogarniam temat topograficznie. Znaleźliśmy jakiś placyk z ławką i stolikiem. Zjadłem tym razem kanapki z normalnym mięsiwem a nie żadne batony bo czułem, że to już TEN czas i trzeba wciągnąć coś "normalnego". Rozmawiamy sobie na różne tematy i Piotr B. patrząc na pomarańczowe owiewy Piotra S. w końcu pyta:
- Ty nie masz ich na lewą stronę?
- No co ty! Mam takie pomarańczowe.... weźcie się odp...... od tych ochraniaczy!*
Cisza. Piotr B. dalej się przygląda.
- Ty, ale ty tu masz dziwnie zamek jakoś...
- No tak ma być.
Cisza.
- Ty no ale ty k..... masz metkę z rozmiarem na wierzchu!
- Co ty pier....?
*z rana, jeszcze w domu, dwie osoby również pytały o to samo

Rozpięliśmy ochraniacze no i okazało się, że teoretycznie lewa strona jest czarna i ma piękne duże logo "Endura" hahahahahhaha a przez kilka lat owiewy były jeżdżone na lewej stronie. Człowiek się uczy całe życie :)




Postój w Piasecznie (?).


I tak już wyglądała moja maszyna do końca wyprawy :)

Ziąb konkretny. Nie minęła minuta jak zszedłem z siodełka a już telepałem się z zimna. Tomek, czymś struty, drugi raz poszedł w krzaki haftować i nie wyglądało to za dobrze, mógł pić tylko wodę. Mimo wszystko ruszył dalej i walczył z kilometrami pomimo osłabienia. Szacun. No ale o tym, że to żelazna ekipa, która nigdy nie odpuszcza wiedziałem już przed wyjazdem. Mnie też zaczyna doskwierać dystans i temperatura więc liczę tylko kilometry do Dębna, bo w Dębnie będzie chwila na jakąś gorącą herbatę. W końcu dojeżdżamy, wbijamy się do piekarni-ciastkarni i zamawiamy gorący napój. W środku ciepło więc można te kilka minut odpocząć w bez ruchu nie płacąc za to wyziębieniem. Ciepła herbata mocno stawia mnie na nogi i wracają siły na dalszą walkę z dystansem a to dopiero 90 kilometr.


Cukiernia w Dębnie. 


Spoko stojaki mają w Dębnie

Godzina 12:00, kilometr: 110
Od Dębna kręcimy coś koło dwudziestu kilometrów i dojeżdżamy do stacji benzynowej w Kostrzynie n. Odrą, który wypada akurat na półmetku trasy. Tam planowaliśmy dłuższy, godzinny postój. W środku ciepło, za oknem wyszło trochę słońca więc zdejmujemy ciuchy i suszymy co się da. Zamawiamy jakieś specjały typu kanapki z mikrofalówki czy inne hot dogi. Nawet Tomek w końcu się przełamuje, brzuch mu odpuszcza i coś zjada. Wlewam jeszcze w siebie gorącą czekoladę i możemy jechać dalej. Ciężko było rozruszać zabetonowane po takim postoju mięśnie ale kilka kilometrów, krew zaczyna szybciej płynąć i wraca "temperatura robocza". 

Kostrzyn n. Odrą w słońcu.

Po kilkunastu kilometrach czuję, że zaczynam się kończyć. Słońce zachodzi za chmury, znów robi się chłodnawo i nie jedzie mi się za dobrze. Przychodzi pierwszy mocniejszy kryzys. Puls mocno opada, nie chce się wkręcać na obroty i nogi zaczynają zamulać. Przetrzymuję skur....... i po kilku kilometrach sporo odpuszcza ale wiem, że najlepsze mam już za sobą ;) Po kolejnych dwudziestu kilometrach zatrzymujemy się na przystanku w Radowie na krótkie rozprostowanie kości i małego batona. Z jednej strony bez postojów nie dałbym rady bo tempo cały czas dziarskie i trzymało się w okolicach 25-35km/h, z drugiej strony po każdej przerwie tak ciężko było znów rozkręcić nogę... 

Tomek i ja, obok Zbyszek, na przystanku w Radowie.


Piotrek B. ze swoim nowym 29-calowym nabytkiem :)


135 km, Radów. Pogoda się trochę psuje. 

Godzina 14:30, kilometr: 155
Po dość męczącej drodze, z długimi prostymi odcinkami docieramy do Rzepina i kolejnej stacji benzynowej. Ten odcinek jechało mi się całkiem dobrze, trzymałem się nawet w grupie z Robertem i Piotrami, choć przed samym Rzepinem nie wytrzymałem i zostałem kilkaset metrów w plecy. Dojechaliśmy na stację i weszliśmy do środka na zupę. Gdy zobaczyłem przez przeszklone witryny sofę i fotele nie mogłem się doczekać aż w końcu na nich zalegnę hahahhaa. Po kilku chwilach dojeżdża pozostała trójka i dowiaduje się, że mój rower osunął się na ziemię z takim impetem, że połamał mi się montaż przedniej lampki. Nie dobrze bo końcówkę na pewno będziemy jechać w ciemnościach. Ale zipy znów uratowały świat i kilka plastikowych pasków przymocowało solidnie lampkę do kierownicy. W między czasie podano gorącą pomidorową, która smakowała jak żadna inna. W sumie pewnie nie była najlepszego sortu ale i tak była w tamtej chwili, w tamtym czasie najlepszą pomidorową na świecie. 

Dwie lokomotywy tego pociągu z atomowymi reaktorami w nogach - Piotr B. i Robert.


No luksusy panie... luksusy...


Mi też się należało :)


Mmmmmmm!


Giant odpoczywa, na kierze widać przyzipowaną lampkę :)

Godzina: 16:00, kilometr ok. 175
Rzeka Pliszka. Jakieś magiczne miejsce? Tomek cały czas mamrotał pod nosem "byle do Pliszki...ta Pliszka jedna....byle do Pliszki..." :) Dojazd do niej kosztował mnie już nie mały wysiłek, czuje się potwornie zmęczony, co kilka kilometrów łapią mnie kryzysy, ślizgam się od koła do koła ile się da. Nie rozmawiam, gapię się tylko w koło osoby przede mną, błagam w myślach, żeby nie pociągnęła mocniej pod górę i koncentruję na jak najbardziej oszczędnym pedałowaniu. Wyłączam dystans w liczniku bo mozolnie wlekące się kilometry są niesamowicie masochistycznym widokiem. Co kilka minut w głowie kotłuje się myśl: po co Ci to, rzuć rower do rowu... jebnij się na poboczu i zaśnij... Gardło zaczyna boleć od chłodnego wilgotnego powietrza. Czułem, że jestem bardzo blisko mojej granicy...
Krótki postój na moście. Wciągamy praktycznie ostatnie większe racje żywnościowe, w plecakach zostały już tylko ostatki. Obliczamy czas, kiedy zachód, kiedy zmierzch, kiedy będzie most kolejowy. Tak, most kolejowy. Na postoju w Rzepinie dowiedziałem się, że trasa prowadzi przez most kolejowy na Odrze, całkiem słusznej długości. Torami iść nie da bo: po pierwsze niewygodnie, po drugie trochę lipa jak na środku kilkuset metrowego mostu zaskoczy nas pociąg. Pozostaje więc wąska techniczna kładka dla pieszych. Kończymy wyliczenia i wychodzi, że jeśli utrzymamy takie tempo powinniśmy dojechać do mostu tuż po zachodzie czyli będziemy się przeprawiać jeszcze za jasnego, no prawie. 

Most nad Pliszką. Od lewej: Piotr B., Piotr S. i Tomek ze swoim "podręcznym plecaczkiem" :)


Mateusz i Zbyszek.


Pliszka.

Ruszamy dalej w kierunku mostu. Trasa od Rzepina wiedzie głównie drogami leśnymi i nie jedzie się zbyt komfortowo. Co chwila koleiny i dołki wybijają z rytmu i tyłek dostaje od siodełka. Podczas jednego odcinka asfaltowego jadę na kole za Zbyszkiem i nagle, dosłownie w ciągu 15 sekund odcina mi prąd. W głowie jedna myśl: królestwo za czekoladę! Pytam go ostatkiem sił kiedy następny postój? Za 4 kilometry - usłyszałem. Ok. Odpuszczam i pomału spływam z koła. Jadę swoje, Tomek za mną ale w końcu mnie dochodzi i doholowuje do planowanego postoju. Padam na ziemię. Czuję, że z minuty na minutę coraz bardziej gasnę. Wyciągam milkę z bakaliami i pożeram 1/3 tabliczki. Ruszamy. Po kilku minutach cukier przyjemnie rozpływa się z krwią po wycieńczonych mięśniach pomagając wycisnąć z nich resztki energii. Jadę i czuję się co prawda chu..... ale stabilnie :D.

Godzina 18:45, kilometr 230
Dojeżdżamy do mostu. Jest ciemniej niż sądziłem. Już przed mostem odpaliłem lampkę. Wchodzimy na nasyp.
- To pociąg?
- Gdzie?
- Tam... gdzie światła...
- No... pociąg... dobra szybko panowie raz raz na drugą stronę torów.
Przechodzimy na drugą stronę do kładki, po chwili z hukiem przejeżdża lokomotywa. Strasznie niewygodnie idzie mi się w blokach po stalowej kratownicy jaką wyłożona jest owa kładka. Trzeba uważać bo co kilkanaście metrów brakuje jednego segmentu kratownicy i jest dziura długa na metr z taflą wody dziesięć metrów niżej. W jedną mało mi rower nie wpadł. Ekwilibrystyka po dźwigarach w szosowych blokach dostarcza trochę adrenaliny i po kilku minutach jestem na drugiej stronie mostu. Ostatnie kostki czekolady na ostatnie 15 kilometrów. Jest już praktycznie ciemno. Zakładam dodatkowo czołówkę na kask i rozświetlonym peletonem ruszamy dalej przez polne drogi. Zaczyna padać. W świetle czołówek krople wyglądają jak śnieg. Nikt już nie rozmawia. Jedziemy w milczeniu, słychać tylko co chwilę jak ktoś nie zauważywszy kałuży wpada w nią z impetem. Mi zdarzyło się tak kilka razy ale byłem już w takim stanie, że nawet nie czułem zimnych rozbryzgów na nogach, tyłku, twarzy... Osiągamy w końcu ostatnią wioskę przed celem wyprawy: Nietków. Jest to zarazem ostatnia trudność na trasie bo na wylocie z wioski znajduje się dość stromy podjazd przypominający charakterystyką naszą szczecińską Miodową. Dał mi jednak bardzo w kość bo droga była totalnie nie oświetlona, mocniejsi pojechali grubo do przodu, za mną został tylko Tomek i jadąc non stop pod górę, w świetle czołówki i lampki, nie widząc gdzie jest koniec podjazdu, gdzie zakręt, psycha próbowała klęknąć kilkukrotnie ale było zbyt blisko aby się poddać. Dyszałem, mieliłem, zaginałem aż w końcu podjazd pokonałem. Zjechaliśmy z Tomkiem razem do ostatniego zakrętu gdzie czekała reszta chłopaków. To naprawdę końcówka?
Razem, całą watahą, w świetle czołówek, przy dzikich wrzaskach i okrzykach, w padającym deszczu po szutrowym 3-kilometrowym odcinku dotarliśmy do Sudoła.
Nie potrafię opisać euforii jaką poczułem widząc tą zwyczajną tablicę z nazwą miejscowości. Dla mnie ta tablica była tego dnia ogromnym wyzwaniem, szczytem, który musiałem za wszelką cenę osiągnąć. Czułem się totalnie wycieńczony ale też przeszczęśliwy. Dojechała cała siódemka, ósmy raz z rzędu. Jeszcze dziesięć :D

Sudoł znów zdobyty! Wrrrrrraaaaa!!

Niesamowite przeżycie i niesamowici ludzie. Dzięki!

Była to moja piąta dwusetka w życiu ale zdecydowanie najtrudniejsza. Mam obecnie najsłabszą formę od trzech lat a dodatkowo pierwszy raz jechałem tak długi dystans na rowerze górskim. Szosa to zupełnie inna bajka. Około 60 kilometrów z całej trasy prowadziło drogami leśnymi, błotnymi ścieżkami i piaskowymi pułapkami. Reszta to asfalty i trochę bruków. Na szczęście obyło się bez kapci :)

HZ: 14%
FZ: 49%
PZ: 33%


Kategoria 200 i więcej, MTB


Dane wyjazdu:
232.79 km 0.00 km teren
09:24 h 24.76 km/h:
Maks. pr.:67.30 km/h
Temperatura:33.0
HR max:181 ( 91%)
HR avg:127 ( 64%)
Podjazdy: m
Kalorie: 5094 kcal

Szczecin-Karpacz: dzień drugi

Piątek, 27 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 3

Wstaliśmy dość wcześnie bo jeszcze przed siódmą. Wyspałem się za wszystkie czasy, Daniel trochę mniej. Zebraliśmy suche ciuchy, mokre jeszcze koszulki przewiesiliśmy na barankach, wymeldowaliśmy się i ruszyliśmy do spożywczaka po śniadanie. Nad Nysą w promieniach porannego słońca (które znów zapowiadało konkretną patelnię...) oddaliśmy się konsumpcji. Gubin ładne miasto, zwłaszcza starówka po niemieckiej stronie. Kończymy popas i wyjeżdżamy w trasę.


Śniadanie na ławce
I znów szlakiem Odra-Nysa. Ale pojawił się nowy element krajobrazu: co parę kilometrów na Nysie są zbudowane zapory i spiętrzenia. Wszystkie są do siebie bardzo podobne i człowiek ma wrażenie, że kręci się w kółko jak w jakiejś kreskówce. Czasami szlak odbija w lasy i tam już zaczynają się małe hopki. Niektóre całkiem sztywne. Na jednym ze zjazdów kolega chce zrobić foto, ale zapomina zapiąć futerał i na wyboju, przy ponad 40km/h aparat wypada i uderza o asfalt. Szkody są poważne, przeszlifowana obudowa, zniszczony wyświetlacz... Na szczęście obiektyw działa i ostrzy więc zdjęcia robić można, tyle, że na czuja ;) Coś pechowy ten wyjazd, mój rower niepokojąco skrzypi, Daniel poważnie uszkadza aparat... Ale jedziemy dalej, słowo się rzekło i do Karpacza trzeba dziś dojechać. A droga łatwa nie będzie...


Ładne miasteczko ale nie pamiętam za cholerę nazwy...

Po pierwszych 50km robimy krótki postój w jakiejś zapomnianej niemieckiej wioseczce. Tam metodą dedukcji chyba odnajdujemy prawdopodobną przyczynę skrzypienia Cuba. Hak przerzutki. Po wypięciu koła i podginaniu przerzutki wydobywają się bardzo podobne dźwięki. Niestety nie mamy oliwy aby zalać łączenie haka z ramą. Jedziemy dalej. Ratuje nas miła sprzedawczyni z nowopowstałego sklepu rowerowego w Łęknicy, która specjalnie dla mnie otwiera nową butelkę olejku i pozwala mi zalać hak i nic za to nie płacić! Niestety bez rezultatu - hałasuje dalej... Olać to. Dzisiaj czeka nas przywitanie z górami!
Tyłek zaczyna mi odpadać. Nogi dają radę, plecy też ale nie mogę już usiedzieć na siodełku dłużej niż kilkaset metrów. Co chwila wstaję i pedałuję kilkanaście metrów na stojąco aby dać odpocząć czterem literom.
Przecież już bliżej niż dalej :)
Ale najpierw trzeba dotrzeć do Zgorzelca, czyli niemieckiego Gorlitz. Już przed Zgorzelcem na niektórych prostych widać na horyzoncie masyw Gór Izerskich a bardziej w lewo siny zarys Karkonoszy. Niby już widać choć to ciągle jeszcze 100km do pokonania, ale micha się cieszy na taki widok i morale rośnie! W końcu zaczyna docierać do mnie jak daleko już jesteśmy od Szczecina a to dopiero ledwo ponad doba od wyjazdu!
Do Gorlitz docieramy przed godziną piętnastą. Bardzo ładne, położone na wzgórzach miasto. Po niemieckiej stronie uwagę zwraca Kościół św. Piotr i Pawła wyrastający ze starówki tuż nad Nysą, która poprzecinana jest licznymi kaskadami.


Zgorzelec - widok na niemiecką stronę


Widok w dół Nysy

Po polskiej stronie znajdujemy niedrogą restaurację w której zamawiamy zupę pomidorową i drugie danie. Najlepsza pomidorowa jaką jadłem! Konkretnie zabielona śmietaną, pyszny makaron! Jak się potem okazuje na rachunku zupę dostaliśmy gratis ;) Nie wiem czy celowo czy omyłkowo, ale z racji ograniczonych funduszy nie mieliśmy zamiaru wyjaśniać tej sytuacji. Wychodzimy przed restauracje, upał znów uderza ale... miła niespodzianka: rower chodzi cichuteńko jak z salonu! Nie wiem czy to oliwa w końcu spenetrowała hak czy ktoś rzucił zaklęcie, ale niezmiernie mnie to ucieszyło i dodało skrzydeł. Noga też jakaś mocniejsza. Bidony zalane i ruszamy w góry! Bo podgórze zaczyna się mniej więcej od Gorlitz. Droga prowadzi przez coraz większe zjazdy i podjazdy. Na początku małe hopki, potem kilkaset metrów i stopniowo coraz większe.


Jupi ja jej! Górki! :D Jak się dobrze przyjrzeć to na horyzoncie widać siny zarys Karkonoszy


Jak są górki to muszą być podjazdy, jeszcze z uśmiechem na ustach ;)

Kluczymy podrzędnymi drogami od wioski do wioski. Kierujemy się na Sulików a dalej na Leśną. Z Leśnej jest rzut beretem do Zamku Czocha ale nie mamy czasu. W zasadzie robi się trochę ciasno więc nie robimy zbędnych postojów i całkiem żwawo pokonujemy coraz większe górki. Teren robi się już mocno pofałdowany i im większe górki tym większy uśmiech maluje się na mojej gębie :D Piękne widoki. Zaczynają się pierwsze zjazdy po dwa, trzy kilometry. Nawierzchnia średnia ale i tak dostarczają mnóstwo frajdy i zabawy jak bez dokrętki bujamy się do prawie 60km/h. Po pierwszych zjazdach następują pierwsze poważniejsze podjazdy. Nachylenie miejscami spokojnie przekracza Sąsiedzką czy Panoramę znaną ze szczecińskich treningów a wspinaczki ciągną się 2, 3 kilometry.


Tam dalej widać jak droga wystrzeliwuje w górę, to dopiero skromna zapowiedź tego co nas czeka

Siły jednak nie opadają i systematycznie zbliżamy się do Świeradowa-Zdroju. Karkonosze widać już bardzo wyraźnie, na szczytach można dostrzec schroniska, w wieczornym słońcu prezentują się cudownie. W Świeradowie krótka przerwa na szamanko. Idę do Orlena bo mam ochotę na hotdoga. Sprzedawca wypytuje z niedowierzaniem czy my na prawdę przyjechaliśmy ze Szczecina. Odpowiadam, że tak, że to drugi dzień naszej podróży. Na co on wspomina coś o tych upałach, o wariactwie... chwila pauzy i wypalił:
- Pan wie, że pan umrze?
- Hahahaha... no nie mam tego na razie w planach.
Zjadłem hotdoga, poczekałem aż Daniel wciągnie pierogi w barze obok i ruszyliśmy na pierwszy prawdziwie górski podjazd czyli:

PODJAZD ŚWIERADÓW-ZDRÓJ - SZKLARSKA PORĘBA

Nie jest to mocny podjazd jak na góry ale dla świeżaka z nad morza robi wrażenie. Przede wszystkim długością. Cały 16 km ale właściwe podjeżdżanie trwa 10 km. Nachylenie stopniowo rośnie a ostatnie 2 km dają nieźle po nogach. My robiliśmy go mając już przejechane 180 km z czego od pięćdzieśięciu kilometrów męczyliśmy się po hopkach. Dał mi w kość. Po 10tym kilometrze nachylenie opada do bardzo słabego poziomu, praktycznie się go nie czuje. Na końcu, tuż przed samą Szklarską jest Zakręt Śmierci. Jak go zobaczyłem to zrozumiałem dlaczego tak się nazywa: ostra serpentyna z skalnym murkiem i pięknym widokiem na Karkonosze i Szklarską w dole. A za murkiem prawie pionowa skarpa... Nie chciałbym tam wypaść. Za zakrętem krótki ale stromy zjazd do miasteczka. Mógłbym bardziej poszaleć ale drogi nie znałem, powoli się ściemniało więc rozkręciłem się max do 55 km/h. Mimo to radochy co nie miara a adrenalina jak po rollercoasterze :)


Widok na Szrenicę z Zakrętu Śmierci

ZJAZD SZKLARSKA PORĘBA - PIECHOWICE

Najlepszy zjazd ze wszystkich jakie jechałem w czasie tego pobytu. Absolutny 6-kilometrowy debeściak. W skrócie: po lewej strome zbocze pnące się w niebo porośnięte świerkami, droga szeroka, dobry asfalt, po prawej kamienny murek przechodzący bezpośrednio w koryto górskiego potoku wysadzonego kamieniami a na liczniku non toper 50-70km/h. BAJKA! Jak składałem się w zakręty to niejednokrotnie koła były jeszcze na asfalcie a głowa nad murkiem - tak się kładłem :). Ruch był mały więc względnie bezpiecznie. Przeżycia nie zapomniane... Tego nie da się opisać, ta prędkość, pęd powietrza, siły na zakrętach, jazda na granicy przyczepności kół i potęga gór nad tobą... To trzeba po prostu przejechać i poczuć tą adrenalinę i ryzyko. Jak zatrzymaliśmy się przed Piechowicami to czułem, że mogę wszystko! Eksplozja endorfin!

Dalszy odcinek nie obfitował już w taką adrenalinę ale trasa prowadziła u stóp Karkonoszy, słońce chyliło się ku zachodowi i widoki zachwycały mnie za każdym zakrętem. Krótki postój nad zbiornikiem w Sosnówce i atakujemy Karpacz.


Zachód słońca nad Karkonoszami, po prawej zbiornik sosnowiecki


Tam gdzieś z lewej jest Karpacz, że niby blisko... tia...

Podekscytowanie zeszło i nogi przestały już tak dobrze kręcić. Pytam się już Daniela, kiedy ten Karpacz. Po drodze co chwila hopki, niektóre z nachyleniem 10% i większym. Krótkie bo krótkie ale jak się ma w nogach już 220km to bolą... W końcu jest znak: Tesco Karpacz - 2,5 km. Super!


Tutaj jeszcze żywiłem nadzieję, że za 5 min będe meldował się w pokoju... ehe.....

Jedziemy jedziemy i robi się coraz ostrzej w górę. Nogi już na grubej rezerwie a tu coraz bardziej stromo... Gdzie ten Karpacz?! Nigdy nie byłem w Karpaczu i nie wiedziałem jak piekielnie jest to miasteczko położone - główna ulica pnie się w górę przez kilka kilometrów ze średnim nachyleniem 5-7% a chwilami i więcej. Tylko tłumy turystów motywowały mnie aby wepchać swoje obolałe dupsko pod ośrodek, bo wstyd prowadzić na piechotę, w końcu próbuję być kolarzem :)
W końcu umordowany absolutnie wyjechany na maksa jak jeszcze nigdy w życiu docieram pod drzwi ośrodka. I klops. Drzwi zamknięte. Jest już prawie ciemno. Koleś z którym ugadaliśmy się na rezerwację nie odbiera telefonów. Robi się coraz zimniej a mokre ciuchy szybko wychładzają. Szczerze mówiąc jest mi już wszystko jedno, mogę się walnąć pod murkiem albo w krzakach i zasnąć - tak jestem wynorany. W końcu Daniel dodzwonił się do łebka a ten proponuje nocleg kilkaset metrów niżej ale za 15 zł więcej niż ustalaliśmy. Jest już późno, nie mamy zamiaru się kłócić ale jemu też nie chcemy dać zarobić i rzutem na taśmę organizujemy sobie pokój w pensjonacie. Bardzo miła Pani ratuje nas z opresji i dostajemy fajny duży pokój w niezłym standardzie z widokiem na góry :). Nawet niemiecki Eurosport odbiera więc oglądamy otwarcie igrzysk hehehee. Na kolacje dwa pęta śląskiej, dwie bułki i Prince Polo XXL + woda. Dużo wody... Do rana wypiłem 1,5 litra.
Dobranoc.

Dzień trzeci

HZ: 44%
FZ: 29%
PZ: 6%

Dane wyjazdu:
250.18 km 0.00 km teren
09:20 h 26.80 km/h:
Maks. pr.:58.20 km/h
Temperatura:32.0
HR max:182 ( 92%)
HR avg:130 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 5266 kcal

Szczecin-Karpacz: dzień pierwszy

Czwartek, 26 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 5

No to się zaczęło. Nadszedł dzień aby zrealizować nasze lekko stuknięte plany wyprawy rowerowej na szosach w Karkonosze. Według Google Maps czekało na nas 420 km przeprawy wzdłuż zachodniej granicy na południe. Życie pokazało "odrobinkę" więcej ale o tym później... :)

26 Lipiec. Godzina 7:05. Świeci piękne słońce i zapowiada się prawdziwie upalny, letni dzień. Spotykam się z Danielem na Taczaka.


Startujemy


Oficjalne logo imprezy :)


Autor

Krótka wymiana zdań, nastroje super, aura dopisuje więc wpinamy się w bloki i czas ruszyć na południe. Jedzie się cudownie, wiatr lekko w plecy i ani się obejrzeliśmy a już byliśmy na przejściu granicznym w Rosówku.


Przekraczamy granicę za Rosówkiem

Kilka kilometrów dalej zaczyna mi coś skrzypieć w rowerze... Nie lubię jak mi coś skrzypi. Prawdę mówiąc niesamowicie mnie to irytuje bo mój rower ma chodzić jak igła, skrzypienie mnie rozprasza, demotywuje. Mimo to humor dopisuje i staram się o tym nie myśleć. Jadymy dalej z nadzieją, że się "rozjeździ" i samo przejdzie. Kręcimy sobie w spokojnym tempie, trzymamy jakieś 33-36 km/h. Puls niziutko, jedzie się elegancko. Mijamy Gartz a później po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do Schwedt. Tam krótki postój na śniadanie i dalej na południe wzdłuż szlaku rowerowego Odra-Nysa. Niedługo potem po leśnym odcinku pierwszy "zjaździk" z 10% nachyleniem. Klocki hamulcowe Daniela, wymienione tuż przed wyjazdem (produkcji Accenta, nie polecam), kompletnie nie dają rady i kolega prawie wypada z zakrętu. W górach na zjazdach będzie musiał bardzo uważać. Moje zdały egzamin i dobrze stopują więc jedynym problemem jest jak na razie narastające skrzypienie w okolicach suportu.
Następne kilkanaście kilometrów mija nam w lasach i jest to niesamowicie nudny odcinek. Z resztą jak wyjeżdżamy z lasów to widok zamienia się na niewiele bardziej interesujące łąki z Odrą po lewej stronie. Bo z tym szlakiem jest tak, że przez pierwsze 50 km człowiek cieszy nim oko, potem jednak powtarzające się widoki i płaska jak stół trasa zaczyna niesamowicie nużyć.


Pięknie i... nudno


Fotostop na moście, gdzieś przed Schwedt


Jakaś wioseczka za Schwedt, ze ścianką 10%

Temperatura zaczęła błyskawicznie rosnąć w górę i upał ostro dawał się nam we znaki. Jadąc 30-35 km/h pęd powietrza w ogóle nas nie schładzał! Osobiście miałem wrażenie, jakbym jechał za rozgrzanym autobusem lub wielką suszarką do włosów dmuchającą mi prosto w twarz. Po pierwszej setce dopadł mnie pierwszy mały kryzys... Truskawkowe lody z małej, nadbrzeżnej, niemieckiej lodziarni dodały sił i schłodziły trochę ciało. Dbaliśmy też o odpowiednie nawodnienie aby się nie przegrzać i jakoś walczyliśmy dalej z kilometrami. A było ich dzisiaj nie mało do przejechania bo według szacunków jakieś 220km.
Na wysokości Osinowa Dolnego przekraczamy Odrę zajeżdżając na przygraniczny polski jarmark gdzie uzupełniamy bidony i raczymy się zimną cocacolą. Jest też sklep rowerowy w którym pytam o łożyska do suportów Hollowtech II (bo to w nich upatruję przyczyny trzasków) ale chłopaki bezradnie rozkładają ręce - nie wiedzieli nawet, że istnieje taki standard... :)


Postój na jarmarku w Osinowie Dolnym

Po krótkim postoju wracamy znów na szlak po niemieckiej stronie i "zwiedzamy" dalej. Daniel sporo mi pomaga i trochę wożę się na kole. Nasza wydajność ma zgoła przeciwną charakterystykę - ja mogę od razu ostro jechać ale po 100km zazwyczaj się kończę i zwalniam. On odwrotnie - dopiero po pierwszej setce zaczyna mu noga podawać i może wtedy kręcić i kręcić trzymając dobre tempo. Do Kostrzyna zostało kilkadziesiąt kilometrów więc postanawiamy bez postojów dojechać już do miasta i tam zrobić chwilę przerwy. Decyzja ta okazała się trochę nietrafiona bo dystans się nieco wydłużył o parę kilometrów a woda zaczęła ubywać w zastraszającym tempie. Ostatnie 15 km do Kostrzyna jechałem już na pustych bidonach i spierzchniętych ustach. Czułem, że coraz bardziej się odwadniam a za puszkę coli oddałbym wszystko. W końcu dojeżdżamy i zaraz uderzamy do McDonalda na cheesburgera i mały napój z lodem! PYCHA! Kanapkę zjadłem na cztery gryzy a potem delektowałem się zimną gazowaną ambrozją w kolorze karmelu... Ach... Wcześniej dałem znać Gosi o problemach technicznych z moją maszyną więc zrobiła szybkie rozpoznanie internetowe i dała nam namiary na sklepy rowerowe w Kostrzynie. Znaleźliśmy wszystkie, wszystkie dwa. Z czego w jednym panowie zachowali się podobnie jak koledzy z Osinowa, a w drugim co prawda łożysk nie mieli, ale za to poratowali mnie kluczem do odkręcenia misek i kapką smaru. Nastąpił więc pierwszy serwis korby, pod sklepem :) Zdjąłem szybko mechanizm i odkręciłem miski, wyczyściłem stary smar, nałożyłem nowy, skręciłem i w drogę. Nic to nie dało... dalej skrzypiało.... Demotywator mnie dorwał konkretny, ale nie poddaję się. Ważne, że korba kręci, można jechać. Zastanawialiśmy się oboje co to może być: zajechane łożyska, niedokręcone ramię, strzelające gwinty aż po najgorsze, czyli pęknięcie ramy. Tego ostatniego bałem się najbardziej...
Teren pomału, nieśmiało zaczyna się urozmaicać. Gdzieniegdzie wyrastają pagórki, strome stoki, skarpy. Nurt Odry też przyspieszył, rzeka nie płynie już tak ospale jak w Szczecinie.


Uwaga na spadające skały 150 km od Szczecina ;)

Przejeżdżamy przez malowniczo położoną miejscowość Lebus nad którą na wzgórzu góruje wielki napis z nazwą miasteczka podobny do tego amerykańskiego, z Hollywood. Mają Ci Niemcy fantazję...


Prawie jak California.

Przed 17 dojeżdżamy do Frankfurtu gdzie przeprawiamy się na polskie Słubice. Tam zaraz za mostem granicznym zatrzymujemy się w pizzerii i zamawiamy żarcie. Wywiad donosi, że w Słubicach też jest sklep rowerowy więc jadę po pomoc. I dostaję to czego chcę! Nowe łożyska do mojej korby! Proszę sprzedawców o klucze, że ja kupie, ja sam sobie wymienię tylko klucz użyczcie na 10 min... Kręcą nosami, nie... bo to i tamto. No to używam magicznych słów:
- Koledzy pomóżcie, ze Szczecina jadę do Karpacza...
- Ze Szczecina? Poważnie? Do Karpacza? Ile masz już przejechane??
- 180 na chwilę obecną...
I nagle wszystko staje sie proste:
- To trzymaj klucz, smaru będziesz potrzebował?
Heh...
No i się zabrałem za serwis po raz drugi. Wymieniłem, podziękowałem. Wsiadam na rower i... bez zmian!
Znowu skrzypi. Ku...a!!! Co tam może jeszcze skrzypieć? Na pewno rama... k...a poszła mi rama, a dopiero kupiłem, nie ma dwóch lat jeszcze... FUCK!
Ale nic tam. Jechać trzeba!


Pizza w Słubicach

Jestem już tak wykończony upałem, że nie mam siły się tym przejmować. Skrzypiącym rowerem dojeżdżam do Daniela i zajadamy się pizzą. Zbieramy manatki i ruszamy do Gubina gdzie mamy zabukowany nocleg. Teoretycznie Gubin powinniśmy osiągnąć za 50 km. Teoretycznie...
Na trasie dokleja się do nas sympatyczny niemiec Martin. Też na szosie. Łapie koło jak mijamy go z przelotową 36km/h czyli kręcić umie. To dobrze, będzie trzeci na zmiany. Trochę odżywam i też podkręcam tempo. Chwilami lecimy ponad cztery dyszki. Zagaduje się sąsiadem zza Odry i trochę paplamy o tym kto skąd jak i dlaczego. Martin odbija nam w innym kierunku kilkadziesiąt kilometrów przed Gubinem ale wskazuje drogę i przyznam, że nieco nam pomaga bo sami trochę byśmy pobłądzili. No dobra... to już końcówka. Według licznika do Gubina zostało nam kilkanaście kilometrów. Bidony na wykończeniu ale to już przecież rzut beretem. Dojeżdżamy do zakrętu, widzę jakieś domki... yeeeeeeeeaaaahhh to pewnie Gubin! :D

Taki ch...j! Spoglądam na drogowskaz: GUBEN 24 km

:(

Nie kumam. Trudno. Jakiś podjazd. Podjeżdżamy. Potem parę kilometrów prosto. Znów drogowskaz: GUBEN 28km. WTF??? Przecież jedziemy dobrze! Chyba...


Pierwszy większy podjazd

Zaciskam zęby i spinam się w sobie. Trzeba dojechać, nie ma opcji, czeka na nas klitka w Domu Turysty ale będzie prysznic, będzie łożko i dach nad głową. To mnie motywuje. Daniel odwala kawał dobrej roboty i ciągnie mnie na kole dzięki czemu trzymamy dobre tempo wyraźnie ponad 30km/h. Pęka 240 km a GUBEN nicht widzieć. Znowu jakieś pagórki, potem zjazd... i... w końcu!!! GUBEN!!! Kilka kilometrów niemieckich "przedmieści" i jesteśmy na polskiej stronie, w Gubinie. Szybkie zakupy w Biedrze i Tesco i do "hotelu". Prysznic, piwko, pranie ciuchów i lulu...
Spało mi się zajebiście!


Gubin


Guben

Dzień drugi

HZ: 40%
FZ: 41%
PZ: 3%

Dane wyjazdu:
256.21 km 0.00 km teren
10:34 h 24.25 km/h:
Maks. pr.:44.10 km/h
Temperatura:14.0
HR max:175 ( 88%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy: m
Kalorie: 6125 kcal
Rower:Cust-tec

Insel Usedom - piekło północy

Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 23.07.2011 | Komentarze 15

Godzina 5:00 - dzwoni budzik. Otwieram jedno oko... włączam "drzemkę" i czuwam sobie z zamkniętymi oczami jeszcze kilka minutek. Sobotni wczesny poranek, cisza... Słychać tylko jeden dźwięk: charakterystyczny łoskot kropel deszczu o parapet. Podnoszę się do góry, spoglądam za okno i widzę koszmar. Prognozy jednak się sprawdziwły a za oknem porywisty wiatr, 10 stopni i rzęsisty deszcz...

Nie mam jednak wyboru, pozostała dwójka uczestników czyli Robert i Przemek już są pewnie w drodze na miejsce spotkania. Zbieram graty, pakuje żarcie i po chwili słyszę telefon od Przemka. Czeka pod blokiem. Żegnam się z ukochaną i wychodzę.
Otwieram drzwi od klatki schodowej i wychodzę na zewnątrz. Momentalnie za szyję wpadają pierwsze lodowate krople. Wzdrygam się, wsiadam na rower, zapinam bloki i ruszam kilkadziesiąt metrów dalej do Przemka. Ten, hardcorowiec jeden, postanowił pojechać w krótkich spodenkach. Patrzę na niego i zastanawiam się jak się ta jego taktyka sprawdzi po kilku godzinach jazdy (że wychłodzenie i takie tam) ale w końcu dochodzę do wniosku, że to "duży chłopiec" więc wie co dla niego dobre :)
Po krótkiej wymianie zachwytów nad fantastycznymi okolicznościami przyrody w jakich przyszło nam realizować nasz "wyczyn" ruszyliśmy 15 km za Szczecin, do wioski Tanowo, gdzie mieliśmy spotkać się z trzecim muszkieterem, Robertem.
Po pierwszych kilkudziesięciu metrach po zalanych ulicach byłem już kompletnie mokry, potem jeszcze nadjeżdżające z naprzeciwka auto chlupnęło mi wodą prosto w ja..... ekhm... strategiczne miejsce. Pech. Kurtałka rowerowa deszczodporna okazała się być nieodporna. Dobrze jednak chroniła od wiatru i była lekka więc namoczona nie ciążyła na ciele. Po 30 minutach dojechaliśmy do Tanowa. Przez całą drogą miałem dylemat: być idiotą i wybrać się w taką pogodę na objazd Zalewu czy jednak wykazać się rozsądkiem i wrócić do ciepłych pieleszy i dziewczyny ;] Nie wiem czemu, po namowie rozentuzjazmowanego Roberta zdecydowałem się na to pierwsze.


Autor, godzina 6:45, jeszcze nie dawno leżałem w ciepłym łóżku obok mojej dziewczyny - jestem idiotą :D


Robert i przeurocza aura

Wyprawę czas zacząć :). Kręcimy w spokojnym tempie ku granicy z Niemcami w Dobieszczynie. Tempo w okolicach 25km/h. Wiatr w morde zacina zimnym deszczem. Fontanny błota spod kół ozdabiają nasze twarze "piegami. W butach jezioro pomimo naciągnięcia na nie prymitywnych kondomów z worków jednorazowych. Z resztą ochraniacze PRO, które miał na swoich specach Robert też nie zdały egzaminu... Podsumowując: wszystko... absolutnie wszystko mieliśmy mokre. Patrzę na licznik... dopiero 20 kilometr. Czyli jeszcze 230 następnych kilometrów gehenny przed nami. Mimo wszystko kręcimy dalej.

Po 3 godzinach od wyjazdu spod domu docieramy do Eggesin, małego miasteczka w Niemczech. Zdecydowałem, że nie ma już opcji, i nie możemy odpuścić - za daleko to wszystko poszło haha. Na przystanku spożywamy pierwszy posiłek. Wystarczyło kilka minut postoju aby mocno się wychłodzić. Czym prędzej kończymy popas i wsiadamy na rowery trochę się rozgrzać. Po nabraniu temperatury roboczej całkiem nieźle nam się jedzie. Kręcimy w stronę Ueckermunde jednak objeżdżamy centrum miasta alternatywną drogą i nadrabiami kilka kilometrów. Skręcamy w Anklamer Strasse, która jak sama nazwa wskazuje kieruje nas na następny checkpoint: miasto Anklam. Droga zaczyna się dłużyć przez kilkukilometrowe proste i nudne odcinki. Mijamy jakieś zaspane niemieckie wioseczki i liczymy te trzydzieści parę kilometrów jakie dzieli nas od miasta. Wiatr się wzmaga i chwilami prawie zatrzymuje nas w miejscu ale chłopaki wiedzą o co kaman i po zmianach udaje nam się całkiem sprawnie te porywy pokonać. Dojeżdżamy do Ducherow gdzie skręcamy na północ. Deszcz trochę ustał (czyt. zamienił się z ulewy w kapuśniaczek) i w Neu Kosenow robimy następny postój na doładowanie akumulatorów. Po kilkudziesięciu minutach osiągamy w końcu Anklam. Tam przeprawiamy się przez drewniany mostek, który wyłożony jest deskami. Deski te po kilku godzinach (a może dniach) deszczy stały się tak cholernie śliskie, że miałem problem wpiąć się w bloki, bo po naciśnięciu na pedał koło buksowało a zatrzask nie chciał zaskoczyć :D.


Śniadanie w Eggesin


Postój w Neu Kosenow


Ya talkin' to us?! :D

Potem jeszcze 8 kilometrów walki bocznym wmordewindem i w końcu skręcamy na wschód, na Insel Usedom (czyli po naszemu wyspę Uznam). Wjeżdżamy w końcu na most zwodzony łączący wyspę ze stałym lądem. Szybkie pamiątkowe foto i jedziemy dalej. Nagle Przemek nas alarmuje - złapał gumę. Zatrzymujemy się w wiacie jakiegoś przystanku i przystępujemy do zabiegu. Idzie opornie bo slicki Przemka firmy CST są tak ciasno zapakowane na obręcz, a sama guma tak twarda, że parę razy obawiałem się, czy mi łyżka do opon nie pęknie. W końcu Robert pokazuje co to jest SIŁA i zdejmuje gumę ręcznie :D. Potem idzie już z górki. W międzyczasie zrobił się kilkukilometrowy korek, chyba jakiś statek przepływał i podniesiono most. Helmuty w autach zaczęły się denerwować i trąbić na siebie nawzajem a my skorzystaliśmy z wolnego pasa i pomknęliśmy do wioski/miasteczka Usedom. Zaraz za nim skręciliśmy na szlak rowerowy i dojechaliśmy nim do granicy tuż przed Świnoujściem.


Most zwodzony łączący ląd z wyspą Uznam od strony niemieckiej.


Czyli od Szczecina do wyspy mamy ok 107 kilometrów. Jeszcze 150 i będziemy w domu.


Korek za mostem

W samym Świnoujściu szybko odnaleźliśmy jakąś pizzerię z makaronami i zamówiliśmy penne ze szpinakiem. Porcja mała ale w sumie gdyby była większa bylibyśmy po niej tak ociężali, że nie chciałoby nam się ruszać tyłków. Po posiłku zahaczamy delikatesy gdzie uzupełniamy płyny i kalorie. Gdy pakujemy się przed sklepem zagaduje nas jakiś "miejscowy", przedstawił się jako Fiedja. Trochę mu opowiadamy skąd, jak i dlaczego. Mamy go zresztą na pamiątkowym zdjęciu, które pozwoliłem sobie zapożyczyć z bloga Roberta :) Parę minut później jesteśmy już na promie. Próbujemy się wbić na połowę promu przeznaczoną dla pieszych bo tam jest zejście pod pokład, moglibyśmy się trochę rozgrzać. Niestety obsługa to zauważa i każe nam się przetransportować na otwarty pokład, tam gdzie regulaminowe nasze miejsce. Czyli ze złapania kilku stopni ciepła nici. Dobijamy do brzegu i ruszamy w drugą połowę wyprawy. Deszcz znów się trochę wzmaga, ale to już nie to samo co z rana. Kręcimy sobie spokojnie główną szosą, mijamy zjazd na Międzyzdroje, potem trochę małych podjazdów i w końcu zjeżdżamy do Wolina. Mniej więcej od tej chwili przestało padać. Porywisty wiatr i kilka godzin deszczu wcześniej sprawiły, że mój napęd pracował piekielnie głośno. Czułem, jak mój rower jęczy z bólu przy każdym naciśnięciu korby. Bębenek w tylnej piaście zaczął świergotać jak rasowy słowik :D. Przez Wolin tylko przejeżdżamy (w drugiej połowie trasy ograniczyliśmy postoje do minimum) i kierujemy się zapomnianymi szosami na Stepnicę. Tempo w sumie znacznie nie spadło w porównaniu do poranka, pomimo wiatru centralnie w twarz i ponad 150 kilometrach w nogach. Roberta ciągniemy już na kole, ale nie ma się co dziwić: chłop jedzie na rasowym (czyt. ociężałym) górskim traktorze i w dodatku miał dwa miesiące bez roweru (kontuzja). Także wielki szacunek dla niego, że w ogóle w takich warunkach i w takim tempie dał radę.


Ekipa z Fiejdją i jego kolegą :), Świnoujście ok. 14:30


Na promie, jeszcze kilka minut i będziemy na wyspie Wolin


Most w Wolinie i "suchy" ląd na drugim planie :)


Jakiś szwajcarski wycieczkowiec zacumowany na nabrzeżu w Wolinie


Jakiś postój na trasie, nie pamiętam nawet pomiędzy którymi wioskami, Roberto się trochę zawiesił ;P


Na ostatnich kaemach przed Stepnicą nawet słońce się pokazało! :)

Droga zaczyna się dłużyć. W końcu wychodzi nawet słońce i się wypogadza. Widzicie chłopaki? Mówiłem Wam, że po piętnastej się przełamie i będzie dobrze :D
Docieramy do Stepnicy. Dalej już nudna droga do Goleniowa i następnie na Rurkę, Załom, i w końcu Szczecin. W Załomie dopada mnie kryzys, wymarznięte i przemoknięte kolana zaczynają się odzywać, kilka minut przerwy pomaga. Zostało tylko kilka kilometrów do domu więc ochoczo podkręcamy tempo do 28-30km/h i ciśniemy estakadami na Lewobrzeże. Uff... Koniec. :)


Ostatni postój w Załomie, bardzo go już potrzebowałem bo kolana musiały trochę odpocząć

Podsumowanko:
Przejechałem 256 km
Kręciłem korbami przez 10 godzin i 34 minuty
Spaliłem 6125 kcal
Wypiłem pół litra carbo, pół litra magnezu, litr izotonika i herbatę (mało, bo resztę wody uzupełniałem łykając fontanny wody spod kół kompanów :D)

To był najcięższy i najbardziej wymagający wypad rowerowy w moim życiu. Na początku byłem pełen dylematów czy jechać czy odpuścić ale po 40stym kilometrze zawziętość i ambicja wzięła górę i nie mogłem już odpuścić. Ciężki test dla ciała i sprzętu. Wynik: pozytywny :)
Teraz gdy piszę te słowa za oknem świeci piękne słońce. Aż trudno uwierzyć, jak było wczoraj, o tej samej porze, gdzieś w Niemczech... :)
Dzięki koledzy za wspólną jazdę!
No i gratulacje dla Was za pobicie życiówek :)

HZ: 61%
FZ: 17%
PZ: 3%


A tak wygląda moja maszyna po wczorajszym, z racji szacunku do niej więcej jej zdjęć w tym stanie nie będzie hahaha
Kategoria 200 i więcej


Dane wyjazdu:
266.19 km 0.00 km teren
09:32 h 27.92 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:136 ( 69%)
HR avg:186 ( 94%)
Podjazdy:502 m
Kalorie: 6385 kcal
Rower:Cust-tec

Ćwierć tysiąca z ekipą Bikestats REKORD!

Niedziela, 10 lipca 2011 · dodano: 10.07.2011 | Komentarze 12

Dzisiaj nadszedł ten dzień, dzień próby :D. Mój dotychczasowy rekord dystansu to ok 150 km. Nie musiałem się długo decydować na propozycję Romka odnośnie rowerowej niedzieli i wypadu ze Szczecina na morze. Przewidywane kilometry: ok 210-230.
Wyruszyłem o 6:45 udając się na Most długi, który był punktem zbiórki dla osób z Lewobrzeża. Pojawiłem się tam tylko ja. Poczekałem do 7:04 i ruszyłem samotnie na stację Orlen na Goleniowskiej, gdzie docelowo miała spotkać się cała grupa. Pomału w ciągu kilkudziesięciu minut prawie wszyscy dojechali:
- Magda kfiatek13m
- Romek wober
- Adam adamicki
- Tomek widmo
- Łukasz, który nie ma konta na bikestats.
- Krzysiek rtut tradycyjnie spóźnił się i miał nas dogonić w okolicach Klinisk.

Ruszyliśmy z obsuwą czasową około pół godziny. Uformował się mały peleton i tak rozgrzewkowo kręciliśmy na północ. Niedługo potem doszedł nas Krzysiek i już w komplecie jechaliśmy dalej. Goleniów osiągneliśmy dość szybko. Potem wyjechaliśmy na szosę do Nowogardu a tam z kolei zrobiliśmy pierwszy postój na małą szamę. Adamicki z Łukaszem urwali się kilka kilometrów wcześniej aby obfotografować PRZEPUSTY na nowej obwodnicy - taki konik Adama :D. Następnie do Płot. Staraliśmy się jechać stabilnie ok. 27-31 km/h aby się nie przemęczać bo to dopiero 70-ty kilometr - czyli początek :D. Za Płotami kryzys. Ni stąd, ni zowąd bateria siadła w ciągu dosłownie kilku minut. Najbliższy postój w Gryficach, więc nie czekając długo wyciągnęłem sewendejsa maxi :) i spałaszowałem w biegu. Popiłem carbo i po kilku minutach jak ręką odjął. W międzyczasie pierwsza awaria: Krzysiek złapał kapcia. Mistrz pokazał jak się zmienia dętki i po chwili znów byliśmy w trasie. W Gryficach kolejny postój (trener zadecydował, że robimy co 50 km). Chwilę przed dojazdem na rynek Magda łapie pierwsze szlify, na szczęście niezbyt groźne. Ale do końca wyprawy jedzie już z obolałym i przetartym kolanem.

W Trzebiatowie, a w zasadzie tuż za, stajemy przy Biedronce bo Adam musi zanabyć płyny. Niestety Biedra obładowana jest spragnionymi niedzielnych zakupów Polakami i z robi się dłuuuuga przerwa. Romek z Magdą i Tomkiem decydują się jechać a pozostała czwórka ma ich później dogonić. Po chyba 15 minutach Adam w końcu wychodzi i ruszamy w pościg. Wiatr niestety w morde, a że za Trzebiatowem co chwila górki to wieje dość mocno. Narzucamy ostre tempo, wychodzę na zmiany ale puls szybko wywala w kosmos i czuję, że długo tak nie pojade. Po którejś zmianie schodzę na koniec czteroosobowego pociągu odpocząć. Na szpicy jedzie Łukasz zaciągając do 35-36km/h. Kolej na Krzyśka... Cancelara drugi cholera... :D Wystrzelił jak z procy podkręcając do 40stu. Łukasz próbuje gonić. Ja jadę za Adamem, ale ten odpuszcza, skacze zza niego i dochodzę Łukasza, ale jest już za późno. Krzychu uciekł. My niewiele słabszym tempem toczymi się za nim po zmianach ale mimo to nie możemy go dojść. Nie wiem czym się koksuje, ale ja też chce mieć taką formę po dwóch tydziach bez roweru (czyt. w delegacji) ;P Pewnie Szwedzi mu coś sprzedali.

Konkretnie przepaleni dojeżdżamy do Pogorzelicy, gdzie czekamy na urwanego wcześniej Adama. Niestety pechowiec złapał drugiego kapcia tej wyprawy. Po skonsultowaniu doszliśmy do wniosku, że pojedziemy zająć miejsca w knajpie w Niechorzu a adamicki dojedzie jak naprawi usterkę. Spacerowym tempem pokręciliśmy ulicodeptakiem do Niechorza gdzie zatrzymaliśmy się na amciu. W nogach jakieś 120 km więc kalorię się przydadzą. Część wzięła "szmatę", jak to Krzysiek nazywa kebaby, a druga połówka, w tym ja, zadowoliła się spaghetii carbonara. Poczekaliśmy na nie trochę, ale było całkiem smaczne.
Po szamie ruszyliśmy dalej mijając latarnię w Niechorzu i zajeżdżając na taras widokowy w Trzęsaczu. Później uderzyliśmy na Kamień Pomorski. Tam złapałem pierwszą gumę. Najgłupsza guma w życiu... Ale trudno, stało się. Sprawnie wymieniłem dętkę alternatywnym do mistrzowskiego sposobem i po chwili kręciliśmy na Wolin. Przed Wolinem druga, poważniejsza kraksa tej wycieczki. Łukasz dał za ostro po hamplach nie ostrzegając o bruku i niestety jadący za nim zaliczyli wywrotkę. Poszkodowani: znów Magda i Tomek. Wober jakoś się wybronił z sytuacji. Nawet radiowóz podjechał i chciał nam pomóc, ale skończyło się na niegroźnych stłuczeniach.
Przed Stepnicą zatrzymaliśmy się w sklepie na uzupełnienie płynów i chwilę odpoczynku. Potem nudna droga do Goleniowa a dalej po własnych porannych śladach do Klinisk i Dąbia. Gdzieś w tych okolicach zorientowałem się, że złapałem drugiego kapcia, tym razem w przednim kole. Na szczęście dziura nie była duża i dopompowując koło dojechałem jakoś do domu bez wymiany dętki. Na Orlenie krótkie pożegnanie z Magdą, Romkiem i Tomkiem i ruszyłem z Krzyśkiem, Adamickim i Łukaszem do centrum. Już na wyjeździe wyruszył za nami jakiś koleś na góralu i chciał się z nami pościgać. Ja tam bym mu odpuścił, ale Krzysiek? W życiu?
- Dasz mu się tak??
No nie dam hehee. Ruszyłem za Krzychem, choć noga już tak nie podawała i przeskoczyliśmy górala. Potem na ścieżce ten nas znów wyprzedził, ale Cancelara podszedł do sprawy ze sprytem i posiedział mu na kole aby wystrzelić przed wjazdem na estakady w kierunku centrum. Zaciągnął konkretnie i ledwo utrzymałem koło. Adam i Łukasz urwali się na podjeździe i to było w zasadzie nasze pożegnanie: sorry chłopaki :)
Tempo poszło ostre 42-45km/h. Ciągnęłem się z jęzorem te 3 kilometry za Krzyśkiem, ale koła nie puściłem... A w nogach już 250 km :)
Przy moście długim pożegnałem kompana i podziękowałem za przepalankę na koniec dnia.
W końcu w domu....

To było moje pierwsze 200 w życiu. W sumie poza epizodem z odcięciem za Płotami kondycyjnie zniosłem ten wypad naprawdę bardzo dobrze, jak na mnie. Generalnie od setnego kilometra mogłem już kręcić, i kręcić, i kręcić... Fakt, że prędkości raczej wycieczkowe, i gdyby trochę podkręcić pewnie byłoby zdecydowanie gorzej.
Mimo wszystko jestem bardzo zadowolony :)
Najważniejsze, że mnie nie odcinało, nie bolały kolana, plecy, ręce, tyłęk całkiem znośnie.
Dopiero teraz 3 godziny po powrocie czuje jak wyłazi zmęczenie - podobne do kaca :D

Małe podsumowanie:
Przejechałem 266 km
Kręciłem dzisiaj korbą przez 9 godzin i 32 minuty
Spaliłem w tym czasie 6385 kcal
Złapałem dwa kapcie
Zjadłem 3 batoniki, sewendejsa, bułe z serem i spaghetii.
Wypiłem 5 litrów izotoników, carbo, magnezu, wody i coli
Zintensyfikowałem swoją kolarską opaleniznę i wyglądam jak totalny idiota hahaha
Jestem mega zadowolony!! :)

Dzięki Koleżanko i Koledzy za bardzo fajny (choć chwilami pechowy) wypad. Mam nadzieję, że jeszcze powtórzymy!

A tu fotorelacja:


Prawie kompletna ekipa tuż przed startem. Od lewej: Adamicki, Widmo, Łukasz, Kfiatek13m, Wober


A tu już z Krzyśkiem - peleton w komplecie!


Gdzieś przed, albo za Kliniskami


Dobre suple to podstawa każdego treningu


Zawodowa formacja :D


Postój w Nowogardzie


Pierwszy kapeć w tym dniu i mistrz w trakcie usuwania usterki


Peleton wjeżdża do Gryfic


Postój na wahadle - widok z przodu


Postój na wahadle - widok z tyły


Szama w Gryficach na rynku


Oj wciągnął bym teraz drugi taki makaroni :)


Latarnia w Niechorzu


Ruiny kościoła "zabranego" przez morze w Trzęsaczu


Ekipa na tarasie widokowym w Trzęsaczu


Ostatnia wieczerza - gdzieś przed Stepnicą.


HZ: 50%
FZ: 37%
PZ: 9%
Kategoria 200 i więcej