Insel Usedom - piekło północy
Nie mam jednak wyboru, pozostała dwójka uczestników czyli Robert i Przemek już są pewnie w drodze na miejsce spotkania. Zbieram graty, pakuje żarcie i po chwili słyszę telefon od Przemka. Czeka pod blokiem. Żegnam się z ukochaną i wychodzę.
Otwieram drzwi od klatki schodowej i wychodzę na zewnątrz. Momentalnie za szyję wpadają pierwsze lodowate krople. Wzdrygam się, wsiadam na rower, zapinam bloki i ruszam kilkadziesiąt metrów dalej do Przemka. Ten, hardcorowiec jeden, postanowił pojechać w krótkich spodenkach. Patrzę na niego i zastanawiam się jak się ta jego taktyka sprawdzi po kilku godzinach jazdy (że wychłodzenie i takie tam) ale w końcu dochodzę do wniosku, że to "duży chłopiec" więc wie co dla niego dobre :)
Po krótkiej wymianie zachwytów nad fantastycznymi okolicznościami przyrody w jakich przyszło nam realizować nasz "wyczyn" ruszyliśmy 15 km za Szczecin, do wioski Tanowo, gdzie mieliśmy spotkać się z trzecim muszkieterem, Robertem.
Po pierwszych kilkudziesięciu metrach po zalanych ulicach byłem już kompletnie mokry, potem jeszcze nadjeżdżające z naprzeciwka auto chlupnęło mi wodą prosto w ja..... ekhm... strategiczne miejsce. Pech. Kurtałka rowerowa deszczodporna okazała się być nieodporna. Dobrze jednak chroniła od wiatru i była lekka więc namoczona nie ciążyła na ciele. Po 30 minutach dojechaliśmy do Tanowa. Przez całą drogą miałem dylemat: być idiotą i wybrać się w taką pogodę na objazd Zalewu czy jednak wykazać się rozsądkiem i wrócić do ciepłych pieleszy i dziewczyny ;] Nie wiem czemu, po namowie rozentuzjazmowanego Roberta zdecydowałem się na to pierwsze.

Autor, godzina 6:45, jeszcze nie dawno leżałem w ciepłym łóżku obok mojej dziewczyny - jestem idiotą :D

Robert i przeurocza aura
Wyprawę czas zacząć :). Kręcimy w spokojnym tempie ku granicy z Niemcami w Dobieszczynie. Tempo w okolicach 25km/h. Wiatr w morde zacina zimnym deszczem. Fontanny błota spod kół ozdabiają nasze twarze "piegami. W butach jezioro pomimo naciągnięcia na nie prymitywnych kondomów z worków jednorazowych. Z resztą ochraniacze PRO, które miał na swoich specach Robert też nie zdały egzaminu... Podsumowując: wszystko... absolutnie wszystko mieliśmy mokre. Patrzę na licznik... dopiero 20 kilometr. Czyli jeszcze 230 następnych kilometrów gehenny przed nami. Mimo wszystko kręcimy dalej.
Po 3 godzinach od wyjazdu spod domu docieramy do Eggesin, małego miasteczka w Niemczech. Zdecydowałem, że nie ma już opcji, i nie możemy odpuścić - za daleko to wszystko poszło haha. Na przystanku spożywamy pierwszy posiłek. Wystarczyło kilka minut postoju aby mocno się wychłodzić. Czym prędzej kończymy popas i wsiadamy na rowery trochę się rozgrzać. Po nabraniu temperatury roboczej całkiem nieźle nam się jedzie. Kręcimy w stronę Ueckermunde jednak objeżdżamy centrum miasta alternatywną drogą i nadrabiami kilka kilometrów. Skręcamy w Anklamer Strasse, która jak sama nazwa wskazuje kieruje nas na następny checkpoint: miasto Anklam. Droga zaczyna się dłużyć przez kilkukilometrowe proste i nudne odcinki. Mijamy jakieś zaspane niemieckie wioseczki i liczymy te trzydzieści parę kilometrów jakie dzieli nas od miasta. Wiatr się wzmaga i chwilami prawie zatrzymuje nas w miejscu ale chłopaki wiedzą o co kaman i po zmianach udaje nam się całkiem sprawnie te porywy pokonać. Dojeżdżamy do Ducherow gdzie skręcamy na północ. Deszcz trochę ustał (czyt. zamienił się z ulewy w kapuśniaczek) i w Neu Kosenow robimy następny postój na doładowanie akumulatorów. Po kilkudziesięciu minutach osiągamy w końcu Anklam. Tam przeprawiamy się przez drewniany mostek, który wyłożony jest deskami. Deski te po kilku godzinach (a może dniach) deszczy stały się tak cholernie śliskie, że miałem problem wpiąć się w bloki, bo po naciśnięciu na pedał koło buksowało a zatrzask nie chciał zaskoczyć :D.

Śniadanie w Eggesin

Postój w Neu Kosenow

Ya talkin' to us?! :D
Potem jeszcze 8 kilometrów walki bocznym wmordewindem i w końcu skręcamy na wschód, na Insel Usedom (czyli po naszemu wyspę Uznam). Wjeżdżamy w końcu na most zwodzony łączący wyspę ze stałym lądem. Szybkie pamiątkowe foto i jedziemy dalej. Nagle Przemek nas alarmuje - złapał gumę. Zatrzymujemy się w wiacie jakiegoś przystanku i przystępujemy do zabiegu. Idzie opornie bo slicki Przemka firmy CST są tak ciasno zapakowane na obręcz, a sama guma tak twarda, że parę razy obawiałem się, czy mi łyżka do opon nie pęknie. W końcu Robert pokazuje co to jest SIŁA i zdejmuje gumę ręcznie :D. Potem idzie już z górki. W międzyczasie zrobił się kilkukilometrowy korek, chyba jakiś statek przepływał i podniesiono most. Helmuty w autach zaczęły się denerwować i trąbić na siebie nawzajem a my skorzystaliśmy z wolnego pasa i pomknęliśmy do wioski/miasteczka Usedom. Zaraz za nim skręciliśmy na szlak rowerowy i dojechaliśmy nim do granicy tuż przed Świnoujściem.

Most zwodzony łączący ląd z wyspą Uznam od strony niemieckiej.

Czyli od Szczecina do wyspy mamy ok 107 kilometrów. Jeszcze 150 i będziemy w domu.

Korek za mostem
W samym Świnoujściu szybko odnaleźliśmy jakąś pizzerię z makaronami i zamówiliśmy penne ze szpinakiem. Porcja mała ale w sumie gdyby była większa bylibyśmy po niej tak ociężali, że nie chciałoby nam się ruszać tyłków. Po posiłku zahaczamy delikatesy gdzie uzupełniamy płyny i kalorie. Gdy pakujemy się przed sklepem zagaduje nas jakiś "miejscowy", przedstawił się jako Fiedja. Trochę mu opowiadamy skąd, jak i dlaczego. Mamy go zresztą na pamiątkowym zdjęciu, które pozwoliłem sobie zapożyczyć z bloga Roberta :) Parę minut później jesteśmy już na promie. Próbujemy się wbić na połowę promu przeznaczoną dla pieszych bo tam jest zejście pod pokład, moglibyśmy się trochę rozgrzać. Niestety obsługa to zauważa i każe nam się przetransportować na otwarty pokład, tam gdzie regulaminowe nasze miejsce. Czyli ze złapania kilku stopni ciepła nici. Dobijamy do brzegu i ruszamy w drugą połowę wyprawy. Deszcz znów się trochę wzmaga, ale to już nie to samo co z rana. Kręcimy sobie spokojnie główną szosą, mijamy zjazd na Międzyzdroje, potem trochę małych podjazdów i w końcu zjeżdżamy do Wolina. Mniej więcej od tej chwili przestało padać. Porywisty wiatr i kilka godzin deszczu wcześniej sprawiły, że mój napęd pracował piekielnie głośno. Czułem, jak mój rower jęczy z bólu przy każdym naciśnięciu korby. Bębenek w tylnej piaście zaczął świergotać jak rasowy słowik :D. Przez Wolin tylko przejeżdżamy (w drugiej połowie trasy ograniczyliśmy postoje do minimum) i kierujemy się zapomnianymi szosami na Stepnicę. Tempo w sumie znacznie nie spadło w porównaniu do poranka, pomimo wiatru centralnie w twarz i ponad 150 kilometrach w nogach. Roberta ciągniemy już na kole, ale nie ma się co dziwić: chłop jedzie na rasowym (czyt. ociężałym) górskim traktorze i w dodatku miał dwa miesiące bez roweru (kontuzja). Także wielki szacunek dla niego, że w ogóle w takich warunkach i w takim tempie dał radę.

Ekipa z Fiejdją i jego kolegą :), Świnoujście ok. 14:30

Na promie, jeszcze kilka minut i będziemy na wyspie Wolin

Most w Wolinie i "suchy" ląd na drugim planie :)

Jakiś szwajcarski wycieczkowiec zacumowany na nabrzeżu w Wolinie

Jakiś postój na trasie, nie pamiętam nawet pomiędzy którymi wioskami, Roberto się trochę zawiesił ;P

Na ostatnich kaemach przed Stepnicą nawet słońce się pokazało! :)
Droga zaczyna się dłużyć. W końcu wychodzi nawet słońce i się wypogadza. Widzicie chłopaki? Mówiłem Wam, że po piętnastej się przełamie i będzie dobrze :D
Docieramy do Stepnicy. Dalej już nudna droga do Goleniowa i następnie na Rurkę, Załom, i w końcu Szczecin. W Załomie dopada mnie kryzys, wymarznięte i przemoknięte kolana zaczynają się odzywać, kilka minut przerwy pomaga. Zostało tylko kilka kilometrów do domu więc ochoczo podkręcamy tempo do 28-30km/h i ciśniemy estakadami na Lewobrzeże. Uff... Koniec. :)

Ostatni postój w Załomie, bardzo go już potrzebowałem bo kolana musiały trochę odpocząć
Podsumowanko:
Przejechałem 256 km
Kręciłem korbami przez 10 godzin i 34 minuty
Spaliłem 6125 kcal
Wypiłem pół litra carbo, pół litra magnezu, litr izotonika i herbatę (mało, bo resztę wody uzupełniałem łykając fontanny wody spod kół kompanów :D)
To był najcięższy i najbardziej wymagający wypad rowerowy w moim życiu. Na początku byłem pełen dylematów czy jechać czy odpuścić ale po 40stym kilometrze zawziętość i ambicja wzięła górę i nie mogłem już odpuścić. Ciężki test dla ciała i sprzętu. Wynik: pozytywny :)
Teraz gdy piszę te słowa za oknem świeci piękne słońce. Aż trudno uwierzyć, jak było wczoraj, o tej samej porze, gdzieś w Niemczech... :)
Dzięki koledzy za wspólną jazdę!
No i gratulacje dla Was za pobicie życiówek :)
HZ: 61%
FZ: 17%
PZ: 3%
A tak wygląda moja maszyna po wczorajszym, z racji szacunku do niej więcej jej zdjęć w tym stanie nie będzie hahaha