Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Adam aka maccacus z miasteczka Szczecin. Mam przejechane 37039.83 kilometrów. Jeżdżę z prędkością średnią 27.27 km/h i ciągle mi mało...
Więcej o mnie.

Follow me on Strava

2017 button stats bikestats.pl



W poprzednich odcinkach:

2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maccacus.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

MTB

Dystans całkowity:943.17 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:43:08
Średnia prędkość:21.87 km/h
Maksymalna prędkość:49.30 km/h
Suma podjazdów:2161 m
Maks. tętno maksymalne:185 (93 %)
Maks. tętno średnie:154 (78 %)
Suma kalorii:26503 kcal
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:62.88 km i 2h 52m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
40.50 km 0.00 km teren
01:35 h 25.58 km/h:
Maks. pr.:49.30 km/h
Temperatura:18.0
HR max:170 ( 85%)
HR avg:136 ( 68%)
Podjazdy:374 m
Kalorie: 1013 kcal

Trening #110 Szosa cross 90 min

Sobota, 1 lipca 2017 · dodano: 02.07.2017 | Komentarze 0

Pogoda z dupy cały dzień z tego względu pojechałem na Orkanie. Trasa dośc standardowa, co by noga trochę pokręciła.
Dziwnie się jechało na klasycznym, szeroko rozstawionym suporcie i pod koniec trochę kolano się odzywało.

1: 28%
2: 54%
3: 18%
4: 0%
5: 0%



Dane wyjazdu:
234.88 km 0.00 km teren
10:00 h 23.49 km/h:
Maks. pr.:43.81 km/h
Temperatura:5.0
HR max:184 ( 92%)
HR avg:145 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 7263 kcal
Rower:

Sudoł 2016

Sobota, 19 marca 2016 · dodano: 20.03.2016 | Komentarze 2

Powtórka imprezy z 2014. Startowało 10 osób ale do mety dojechała ósemka. Dwóch śmiałków podjęło w środku trasy trudną decyzję o wycofaniu się. 
Pierwsza połowa trasy minęła w dość niskich temperaturach i pochmurnej pogodzie. Na szczęście nie padało. Ziąb jednak dawał się we znaki zwłaszcza na postojach gdy mokre ciuchy stygły i parowały wyciągając z organizmu rezerwy ciepła. około 14 dojechaliśmy do Kostrzyna na stacje benzynową i pierwszy ciepły posiłek w postaci hot-doga. Gorący-pies i herbata podniosła morale ale mimo to straciliśmy pierwszego uczestnika, Zbyszka, który zdecydował się odpuścić i wrócić pociągiem. 
Ruszamy dalej. Na wylocie z Kostrzyna (115km) czeka na nas długi płaski odcinek, dodatkowo z dużym ruchem samochodowym. Jedziemy w wężyka bo co chwila slychać klaksony. Dodatkowo wiatr dmie w mordę ale na szczęście zrobiło się pogodnie i słonecznie dzięki czemu jazda sprawiała wiele frajdy. Niestety odpada druga osoba, Artur, i zawraca w kierunku Kostrzyna, z którego wyjechaliśmy kilka minut wcześniej. W ósemkę kręcimy dalej nawijając kolejne kilometry. W Rzepinie (150km) na stacji benzynowej robimy postój na zupę i uzupełnienie bidonów bo to już ostatni większy postój przed metą. Posileni ruszamy na ostatnie siedemdziesiąt kilometrów. Poczułem wtedy pierwsze małe kryzysy, co jakiś czas samopoczucie się pogarszało i nogi zaczęły mniej chętnie kręcić ale bomb nie łapałem. Wszyscy już jednak zaczynali odczuwać mniejsze lub większe zmęczenie bo rozmów w peletonie co raz mniej a co raz więcej kilometrów nakręcanych w ciszy jedynie przy akompaniamencie wiatru i dudnienia opon o asfalt. Przed wjazdem na słynny most kolejowy czekało nas 20 kilometrów leśną drogą. Pokonujemy je dość sprawnie choć część chłopaków mocno odczuła muldy i wertepy na swoich czterech literach. Ja jednak jechałem na pożyczonym fullu od Grześka co okazało się bardzo zbawienne dla mojego siedzenia - rower płynął przez nierówności, bruki itd.
Mostek osiągamy stosunkowo wcześnie bo było jeszcze całkiem jasno (chwila po zachodzie słońca). Na debiutantach jego konstrukcja jak i sposób w jaki go pokonywaliśmy zrobił niemałe wrażenie, tak jak na mnie w poprzedniej edycji. Po przekroczeniu mostku czekało już nas ostatnie kilkanaście kilometrów do wsi Sudoł. Szybko zaczęło się robić ciemno więc większość chłopaków odpaliła światełka. Tu pojawił się kolejny kłopot bo część miała wyczerpane baterie, lampki przestawały działać lub były tak słabej jakości, że w ogóle nie były w stanie efektywnie oświetlić drogi. Mimo to żegnamy się z mostem i ruszamy polną drogą przez pola do wioski Nietków. Osadę osiągamy prawie wszyscy w jednym czasie niestety gdzieś zgubiliśmy Tomka. Resztę historii wolę przemilczeć. Ogólnie podsumuję to kilkoma zwrotami:
- ciemno i zimno
- brak kontaktu z zaginionymi
- niepotrzebne podzielenie grupy na 3 części
- problemy z nawigacją i w rezultacie solidne zabłądzenie w nieznanej nam części kraju
W rezultacie część ekipy (w tym ja) zaliczyła ponad 2h opóźnienie błądząc po nieoświetlonych wiejskich drogach (w pewnym momencie dojechaliśmy do samej Zielonej Góry oddalonej od Sudoła o kilkanaście kilometrów...) próbując najpierw znaleźć zaginionych, potem samych siebie a na końcu właściwą drogę na Sudoł. Żadne z tych zadań nie okazało się lekkie, nawigacje w telefonach świrowały pokazując różne warianty tras (wioska jest położona w środku lasu a dojazd do niej to drogi gruntowe) a wszech ogarniające mroki dodatkowo wszystko utrudniały. Jakiś pieprzony lokalnny trójkąt bermudzki. Jak to mawiają piloci: jechaliśmy tylko "na przyrządach". Na szczęście o 21:00 po 4 kilometrach przeprawiania się po ciemku zapiaszczoną drogą przez las... meldujemy się u celu. Przemarznięci pakujemy rowery na pakę dostawczaka i czym prędzej ruszamy z powrotem na Szczecin do domów.

1: 29%
2: 51%
3: 16%
4: 0%



Dane wyjazdu:
236.25 km 0.00 km teren
10:13 h 23.12 km/h:
Maks. pr.:48.42 km/h
Temperatura:8.0
HR max:185 ( 93%)
HR avg:150 ( 76%)
Podjazdy:1177 m
Kalorie: 7751 kcal
Rower:

Na Sudoł!!! Wrrrrrrrrraaaaaa!

Niedziela, 23 marca 2014 · dodano: 24.03.2014 | Komentarze 6

"MISJA JASIO" - dla tych co nie wiedzą z czym to się je, krótki opis wg "Rowertour" - KLIK
Przypadło mi brać udział w ósmej edycji tego projektu o czym dowiedziałem się pod koniec zeszłego roku także czasu na przygotowania za dużo nie było. Nie mniej jednak pomimo prawie dwutygodniowego wirusa jaki mnie łamał od początku marca udało mi się do dnia wyjazdu zamknąć pierwszy wyjechany w tym sezonie tysiąc co uważałem, za niezbędne minimum aby sprostać wyzwaniu.

Godzina 5:30, kilometr: 0
Przyjeżdżam do Warzymic do Piotra Sudoła, organizatora całej balangi na poranną zbiórkę. Jest jeszcze ciemno ale już świta, temperaturowo rewelacji nie ma, ale mogło być zdecydowanie gorzej, 5 stopni o 5:00 rano w marcu to nie jest zły wynik :). Pomału zjeżdżają się kolejni uczestnicy wyprawy - łącznie siedem osób czyli Zbyszek, Piotr B., Robert, Mateusz oraz gość aż ziemi lubelskiej, który przyjeżdża co roku pociągiem z Chełma tylko po to aby w towarzystwie innych niespełna rozumu ludzi przekręcić marcową dwusetkę czyli Tomek.
6:00, dwie minuty po wschodzie słońca (którego nie widzieliśmy z powodu zachmurzenia) ruszamy na Autostradę Poznańską w kierunku szosy na Gryfino no i karuzela ruszyła. Spodziewałem się lżejszego tempa ale jak wspominałem we wcześniejszym wpisie obecność Piotrów i Roberta nie jest tożsama z wycieczkowym kręceniem. Generalnie poszła z marszu rura z trójką z przodu. Ok.... :D

Robert już gotowy. Za 5 minut wschód - RUSZAMY!

Godzina 7:00, kilometr: ok. 25
Pierwszy postój w Gardnie. Nastroje przednie, ekipa pełna optymizmu, kto potrzebuje wciąga jakiegoś batona. Średnia wyszła ponad 27 km/h - dla mnie oznaczało to jazdę na granicy progu w intensywności prawie wyścigowej choć na kole było spoko. Tak czy inaczej wymieniliśmy z Mateuszem spostrzeżenie, że jest trochę za ostro jak na 200km jazdy w marcowych warunkach ale raz się żyje :D

Pierwszy postój. Od lewej: Mateusz, Piotr S., z rękami w górze Tomek, autor, Piotr B., Zbyszek.

Godzina: ok. 9:00, kilometr: ok. 65
Hardkor. Nie wiem jak to opisać. Za Swobnicą ślad GPS Tomka prowadził drogami polnymi ale niestety droga ta okazała się być totalnie nie przejezdna. Była rozjechanym przez traktory błotnym bagnem, w którym nie dało się jechać. Po kilkudziesięciu metrach sprawdzenia warunków zrobiliśmy wycof w drugą drogę w "kapuścianym polu", która... okazała być się tak samo nie przejezdna jak ta pierwsza. Mimo to zacisnęliśmy zęby i w tempie kilku km/h mozolnie mieliliśmy przez glinkę o konsystencji ciasta. Błoto było tak paskudne, że musiałem raz się zatrzymać aby odblokować koło w tylnych widełkach. Wystarczyło lekkie wzniesienie aby tracić przyczepność - oblepiony bieżnik nie ogarniał. Grupa sporo mi odjechała, zostałem z Tomkiem sam ale daliśmy radę i po zjechaniu z pola po kilkuset metrach leśnej ścieżki dojechaliśmy do szlabanu, gdzie wszyscy zrobili postój na uzupełnienie kalorii i oczyszczenie przerzutek. Ostra jazda na początku sprawiła, że byłem już cały zapocony (z resztą nie tylko ja...). Skutkowało to bardzo szybkim wychładzaniem na pitstopach w związku z czym robiliśmy je maksymalnie krótkie.

Postój przy szlabanie.


Rower trochę wyczyszczony po błotnym piekle.


I drugie koło.


Samojebka musi być!

Po ruszeniu przyszedł pierwszy kryzys i pierwsze odcięcie prądu. Ruszyłem z pół minutową stratą do chłopaków bo za długo gmerałem przy zakładaniu rękawic i było mi baaaardzo trudno te pół minuty odrobić. Wychłodzenie dało o sobie znać. Poza tym była to już ponad 3h jazdy a doskonale znam swoje możliwości i wiem, że po tym czasie łapią mnie pierwsze "podłamki" wydolnościowe. Udało mi się jednak dojść ekipę i już po zmianach polecieliśmy dalej.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś kolejnej wiosce, chyba Piasecznie - nie znam tych rejonów więc słabo ogarniam temat topograficznie. Znaleźliśmy jakiś placyk z ławką i stolikiem. Zjadłem tym razem kanapki z normalnym mięsiwem a nie żadne batony bo czułem, że to już TEN czas i trzeba wciągnąć coś "normalnego". Rozmawiamy sobie na różne tematy i Piotr B. patrząc na pomarańczowe owiewy Piotra S. w końcu pyta:
- Ty nie masz ich na lewą stronę?
- No co ty! Mam takie pomarańczowe.... weźcie się odp...... od tych ochraniaczy!*
Cisza. Piotr B. dalej się przygląda.
- Ty, ale ty tu masz dziwnie zamek jakoś...
- No tak ma być.
Cisza.
- Ty no ale ty k..... masz metkę z rozmiarem na wierzchu!
- Co ty pier....?
*z rana, jeszcze w domu, dwie osoby również pytały o to samo

Rozpięliśmy ochraniacze no i okazało się, że teoretycznie lewa strona jest czarna i ma piękne duże logo "Endura" hahahahahhaha a przez kilka lat owiewy były jeżdżone na lewej stronie. Człowiek się uczy całe życie :)




Postój w Piasecznie (?).


I tak już wyglądała moja maszyna do końca wyprawy :)

Ziąb konkretny. Nie minęła minuta jak zszedłem z siodełka a już telepałem się z zimna. Tomek, czymś struty, drugi raz poszedł w krzaki haftować i nie wyglądało to za dobrze, mógł pić tylko wodę. Mimo wszystko ruszył dalej i walczył z kilometrami pomimo osłabienia. Szacun. No ale o tym, że to żelazna ekipa, która nigdy nie odpuszcza wiedziałem już przed wyjazdem. Mnie też zaczyna doskwierać dystans i temperatura więc liczę tylko kilometry do Dębna, bo w Dębnie będzie chwila na jakąś gorącą herbatę. W końcu dojeżdżamy, wbijamy się do piekarni-ciastkarni i zamawiamy gorący napój. W środku ciepło więc można te kilka minut odpocząć w bez ruchu nie płacąc za to wyziębieniem. Ciepła herbata mocno stawia mnie na nogi i wracają siły na dalszą walkę z dystansem a to dopiero 90 kilometr.


Cukiernia w Dębnie. 


Spoko stojaki mają w Dębnie

Godzina 12:00, kilometr: 110
Od Dębna kręcimy coś koło dwudziestu kilometrów i dojeżdżamy do stacji benzynowej w Kostrzynie n. Odrą, który wypada akurat na półmetku trasy. Tam planowaliśmy dłuższy, godzinny postój. W środku ciepło, za oknem wyszło trochę słońca więc zdejmujemy ciuchy i suszymy co się da. Zamawiamy jakieś specjały typu kanapki z mikrofalówki czy inne hot dogi. Nawet Tomek w końcu się przełamuje, brzuch mu odpuszcza i coś zjada. Wlewam jeszcze w siebie gorącą czekoladę i możemy jechać dalej. Ciężko było rozruszać zabetonowane po takim postoju mięśnie ale kilka kilometrów, krew zaczyna szybciej płynąć i wraca "temperatura robocza". 

Kostrzyn n. Odrą w słońcu.

Po kilkunastu kilometrach czuję, że zaczynam się kończyć. Słońce zachodzi za chmury, znów robi się chłodnawo i nie jedzie mi się za dobrze. Przychodzi pierwszy mocniejszy kryzys. Puls mocno opada, nie chce się wkręcać na obroty i nogi zaczynają zamulać. Przetrzymuję skur....... i po kilku kilometrach sporo odpuszcza ale wiem, że najlepsze mam już za sobą ;) Po kolejnych dwudziestu kilometrach zatrzymujemy się na przystanku w Radowie na krótkie rozprostowanie kości i małego batona. Z jednej strony bez postojów nie dałbym rady bo tempo cały czas dziarskie i trzymało się w okolicach 25-35km/h, z drugiej strony po każdej przerwie tak ciężko było znów rozkręcić nogę... 

Tomek i ja, obok Zbyszek, na przystanku w Radowie.


Piotrek B. ze swoim nowym 29-calowym nabytkiem :)


135 km, Radów. Pogoda się trochę psuje. 

Godzina 14:30, kilometr: 155
Po dość męczącej drodze, z długimi prostymi odcinkami docieramy do Rzepina i kolejnej stacji benzynowej. Ten odcinek jechało mi się całkiem dobrze, trzymałem się nawet w grupie z Robertem i Piotrami, choć przed samym Rzepinem nie wytrzymałem i zostałem kilkaset metrów w plecy. Dojechaliśmy na stację i weszliśmy do środka na zupę. Gdy zobaczyłem przez przeszklone witryny sofę i fotele nie mogłem się doczekać aż w końcu na nich zalegnę hahahhaa. Po kilku chwilach dojeżdża pozostała trójka i dowiaduje się, że mój rower osunął się na ziemię z takim impetem, że połamał mi się montaż przedniej lampki. Nie dobrze bo końcówkę na pewno będziemy jechać w ciemnościach. Ale zipy znów uratowały świat i kilka plastikowych pasków przymocowało solidnie lampkę do kierownicy. W między czasie podano gorącą pomidorową, która smakowała jak żadna inna. W sumie pewnie nie była najlepszego sortu ale i tak była w tamtej chwili, w tamtym czasie najlepszą pomidorową na świecie. 

Dwie lokomotywy tego pociągu z atomowymi reaktorami w nogach - Piotr B. i Robert.


No luksusy panie... luksusy...


Mi też się należało :)


Mmmmmmm!


Giant odpoczywa, na kierze widać przyzipowaną lampkę :)

Godzina: 16:00, kilometr ok. 175
Rzeka Pliszka. Jakieś magiczne miejsce? Tomek cały czas mamrotał pod nosem "byle do Pliszki...ta Pliszka jedna....byle do Pliszki..." :) Dojazd do niej kosztował mnie już nie mały wysiłek, czuje się potwornie zmęczony, co kilka kilometrów łapią mnie kryzysy, ślizgam się od koła do koła ile się da. Nie rozmawiam, gapię się tylko w koło osoby przede mną, błagam w myślach, żeby nie pociągnęła mocniej pod górę i koncentruję na jak najbardziej oszczędnym pedałowaniu. Wyłączam dystans w liczniku bo mozolnie wlekące się kilometry są niesamowicie masochistycznym widokiem. Co kilka minut w głowie kotłuje się myśl: po co Ci to, rzuć rower do rowu... jebnij się na poboczu i zaśnij... Gardło zaczyna boleć od chłodnego wilgotnego powietrza. Czułem, że jestem bardzo blisko mojej granicy...
Krótki postój na moście. Wciągamy praktycznie ostatnie większe racje żywnościowe, w plecakach zostały już tylko ostatki. Obliczamy czas, kiedy zachód, kiedy zmierzch, kiedy będzie most kolejowy. Tak, most kolejowy. Na postoju w Rzepinie dowiedziałem się, że trasa prowadzi przez most kolejowy na Odrze, całkiem słusznej długości. Torami iść nie da bo: po pierwsze niewygodnie, po drugie trochę lipa jak na środku kilkuset metrowego mostu zaskoczy nas pociąg. Pozostaje więc wąska techniczna kładka dla pieszych. Kończymy wyliczenia i wychodzi, że jeśli utrzymamy takie tempo powinniśmy dojechać do mostu tuż po zachodzie czyli będziemy się przeprawiać jeszcze za jasnego, no prawie. 

Most nad Pliszką. Od lewej: Piotr B., Piotr S. i Tomek ze swoim "podręcznym plecaczkiem" :)


Mateusz i Zbyszek.


Pliszka.

Ruszamy dalej w kierunku mostu. Trasa od Rzepina wiedzie głównie drogami leśnymi i nie jedzie się zbyt komfortowo. Co chwila koleiny i dołki wybijają z rytmu i tyłek dostaje od siodełka. Podczas jednego odcinka asfaltowego jadę na kole za Zbyszkiem i nagle, dosłownie w ciągu 15 sekund odcina mi prąd. W głowie jedna myśl: królestwo za czekoladę! Pytam go ostatkiem sił kiedy następny postój? Za 4 kilometry - usłyszałem. Ok. Odpuszczam i pomału spływam z koła. Jadę swoje, Tomek za mną ale w końcu mnie dochodzi i doholowuje do planowanego postoju. Padam na ziemię. Czuję, że z minuty na minutę coraz bardziej gasnę. Wyciągam milkę z bakaliami i pożeram 1/3 tabliczki. Ruszamy. Po kilku minutach cukier przyjemnie rozpływa się z krwią po wycieńczonych mięśniach pomagając wycisnąć z nich resztki energii. Jadę i czuję się co prawda chu..... ale stabilnie :D.

Godzina 18:45, kilometr 230
Dojeżdżamy do mostu. Jest ciemniej niż sądziłem. Już przed mostem odpaliłem lampkę. Wchodzimy na nasyp.
- To pociąg?
- Gdzie?
- Tam... gdzie światła...
- No... pociąg... dobra szybko panowie raz raz na drugą stronę torów.
Przechodzimy na drugą stronę do kładki, po chwili z hukiem przejeżdża lokomotywa. Strasznie niewygodnie idzie mi się w blokach po stalowej kratownicy jaką wyłożona jest owa kładka. Trzeba uważać bo co kilkanaście metrów brakuje jednego segmentu kratownicy i jest dziura długa na metr z taflą wody dziesięć metrów niżej. W jedną mało mi rower nie wpadł. Ekwilibrystyka po dźwigarach w szosowych blokach dostarcza trochę adrenaliny i po kilku minutach jestem na drugiej stronie mostu. Ostatnie kostki czekolady na ostatnie 15 kilometrów. Jest już praktycznie ciemno. Zakładam dodatkowo czołówkę na kask i rozświetlonym peletonem ruszamy dalej przez polne drogi. Zaczyna padać. W świetle czołówek krople wyglądają jak śnieg. Nikt już nie rozmawia. Jedziemy w milczeniu, słychać tylko co chwilę jak ktoś nie zauważywszy kałuży wpada w nią z impetem. Mi zdarzyło się tak kilka razy ale byłem już w takim stanie, że nawet nie czułem zimnych rozbryzgów na nogach, tyłku, twarzy... Osiągamy w końcu ostatnią wioskę przed celem wyprawy: Nietków. Jest to zarazem ostatnia trudność na trasie bo na wylocie z wioski znajduje się dość stromy podjazd przypominający charakterystyką naszą szczecińską Miodową. Dał mi jednak bardzo w kość bo droga była totalnie nie oświetlona, mocniejsi pojechali grubo do przodu, za mną został tylko Tomek i jadąc non stop pod górę, w świetle czołówki i lampki, nie widząc gdzie jest koniec podjazdu, gdzie zakręt, psycha próbowała klęknąć kilkukrotnie ale było zbyt blisko aby się poddać. Dyszałem, mieliłem, zaginałem aż w końcu podjazd pokonałem. Zjechaliśmy z Tomkiem razem do ostatniego zakrętu gdzie czekała reszta chłopaków. To naprawdę końcówka?
Razem, całą watahą, w świetle czołówek, przy dzikich wrzaskach i okrzykach, w padającym deszczu po szutrowym 3-kilometrowym odcinku dotarliśmy do Sudoła.
Nie potrafię opisać euforii jaką poczułem widząc tą zwyczajną tablicę z nazwą miejscowości. Dla mnie ta tablica była tego dnia ogromnym wyzwaniem, szczytem, który musiałem za wszelką cenę osiągnąć. Czułem się totalnie wycieńczony ale też przeszczęśliwy. Dojechała cała siódemka, ósmy raz z rzędu. Jeszcze dziesięć :D

Sudoł znów zdobyty! Wrrrrrraaaaa!!

Niesamowite przeżycie i niesamowici ludzie. Dzięki!

Była to moja piąta dwusetka w życiu ale zdecydowanie najtrudniejsza. Mam obecnie najsłabszą formę od trzech lat a dodatkowo pierwszy raz jechałem tak długi dystans na rowerze górskim. Szosa to zupełnie inna bajka. Około 60 kilometrów z całej trasy prowadziło drogami leśnymi, błotnymi ścieżkami i piaskowymi pułapkami. Reszta to asfalty i trochę bruków. Na szczęście obyło się bez kapci :)

HZ: 14%
FZ: 49%
PZ: 33%


Kategoria 200 i więcej, MTB


Dane wyjazdu:
25.75 km 0.00 km teren
01:10 h 22.07 km/h:
Maks. pr.:40.40 km/h
Temperatura:12.0
HR max:175 ( 88%)
HR avg:149 ( 75%)
Podjazdy:167 m
Kalorie: 872 kcal
Rower:

Trening #28 Ostatni szlif hahahaha

Sobota, 22 marca 2014 · dodano: 22.03.2014 | Komentarze 2

Jutro wielki dzień czyli ósma edycja "Misji Jasio". Zarys "o co kaman" w tej imprezie można znaleźć TUTAJ.
Generalnie specjalnie bym się tej misji nie bał, barierę 200km dziennie przełamywałem już kilkukrotnie, w różnych warunkach ale... no właśnie, jest jedno ALE. Dystans trzeba pokonać na rowerze górskim z racji 60-kilometrowego końcowego odcinka w terenie, który wyklucza użycie szosówki. I tego się właśnie boję bo na góralu nigdy tyle nie przejechałem a i doświadczenie w długich dystansach powyżej 100km na tymże sprzęcie mam zerowe. No ale raz się żyje. Dziś pękł pierwszy tysiak w sezonie z czego większość właśnie na MTB więc jeśli Robert Wysokiński i Piotr Bąkowski nie nadadzą jakiegoś morderczego tempa to projekt jest do ogarnięcia :P. Tak, wiem, płonne me nadzieje hyhyhyhy...

Dzisiaj w sumie miałem dłużej pokręcić godzinkę z mocniejszym akcentem i godzinkę lajtowego rozjazdu ale pół godziny po starcie złapał mnie deszcz, który z każdą minutą się nasilał. Mając na uwadze jutrzejszą wyrypę darowałem sobie taplanie się w deszczu i błocie, żeby nie złapać znów jakiegoś wirusa.


HZ: 12%
FZ: 71%
PZ: 17%

Dane wyjazdu:
42.26 km 0.00 km teren
01:52 h 22.64 km/h:
Maks. pr.:43.48 km/h
Temperatura:15.0
HR max:182 ( 92%)
HR avg:154 ( 78%)
Podjazdy:247 m
Kalorie: 1583 kcal
Rower:

Trening #27 Teren i kapeć

Czwartek, 20 marca 2014 · dodano: 22.03.2014 | Komentarze 0

Czwartek. Pogoda boska jak na marzec więc po pracy postanowiłem zrobić coś dłuższego, minimum 2h. Nie udało się bo na sam koniec złapałem kapcia i zamiast wyruszyć na ostatnią pętlę to z racji bliskości domu i zmroku podreptałem trawnikami (żeby bloków nie zniszczyć ;)) do domu. Kapeć na własne życzenie: rozpędzony nie zauważyłem kanciastego wysokiego krawężnika, nie podbiłem tylnego koła, które z impetem uderzyło w betonową krawędź dobijając aż do obręczy co musiało zakończyć się klasycznym snake-iem.

Klip z puszczy:




HZ: 11%
FZ: 55%
PZ: 34%


Dane wyjazdu:
27.09 km 0.00 km teren
01:13 h 22.27 km/h:
Maks. pr.:43.07 km/h
Temperatura:14.0
HR max:171 ( 86%)
HR avg:145 ( 73%)
Podjazdy:196 m
Kalorie: 916 kcal
Rower:

Trening #25 Wkrzańska + Głębokie

Poniedziałek, 10 marca 2014 · dodano: 10.03.2014 | Komentarze 0

Szybki powrót z pracy (choć przy obecnych korkach w centrum ciężko go nazwać szybkim...), przebieranko i sru na rower póki jeszcze jasno. Pogoda dalej rozpieszcza więc szkoda tracić szanse. Żałuje tylko, że musiałem dzisiaj siedzieć w pracy zamiast kręcić sobie jakąś spokojną setunie.
Pojechałem pokręcić po puszczy czyli mój ulubiony podjazd potem zjazd i pętla wokół Głębokiego. I w końcu. Znalazłem w końcu przyczynę mojej ociężałości na Giancie. Przeanalizowałem jeszcze raz geometrię, poobserwowałem jak pracuje noga i wyciągając wnioski z ostatnich zmian pozycji siodła doszedłem do przyczyny "otępiałej" nogi. Siodło było zdecydowanie za bardzo wysunięte do tyłu. Tzn... na sztycy siedziało prawidłowo ale Yukon z tego rocznika ma mocno płaskie kąty główki i rury podsiodłowej jak na XC co skutkowało stosunkowo dalekim wysunięciem siodełka przy tej samej wysokości co w szosie. Przesunąłem je więc o całe 1,5cm do przodu, odrobinę do góry i... jak ręką odjął! Kolana przestały boleć, uda tak nie dostają przy siłowych podjazdach, wyższą kadencję łatwiej utrzymać. No zupełnie inny rower! I nawet te 14,5 kg już tak nie ciąży :) Także prawdopodobnie trzeba będzie podmienić sztycę na taką bez offsetu i będzie git.

HZ: 17%
FZ: 61%
PZ: 18%

Strava:


Dane wyjazdu:
44.47 km 0.00 km teren
02:30 h 17.79 km/h:
Maks. pr.:32.24 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Na Świdwie z Gosią

Niedziela, 9 marca 2014 · dodano: 09.03.2014 | Komentarze 2

Strasznie mnie wczoraj poskładało na wieczór po szosowaniu. Trening z niedoleczonym przeziębieniem tak się właśnie kończy. Gorąca kąpie, herbata z miodem i cytryną i jakiś specyfik fervexopodobny na noc zrobiły swoje i dziś rano czułem się o niebo lepiej.
A jak wyjrzałem za okno i zobaczyłem jaka piękna aura to nie było innej opcji - trzeba pojechać. Najlepiej lekko, tzw. aktywna regeneracja, więc namówiłem żonę i zaczęliśmy się szykować. Przed wyjazdem zmieniłem Gosi w rowerze opony. Wcześniej miała praktycznie slicki w rozmiarze 700x35 ale po pierwsze były produkcji chińskiej, fabrycznie zamontowane w jej Krosie i po 3 latach (sic!) sparciały nieziemsko, po drugie z racji moich nowopowstałych fetyszów w stronę MTB pewnie częściej będziemy zbaczać z asfaltu w jakieś leśne dukty więc trzeba było znaleźć nowe ogumienie. Najlepiej w miarę uniwersalne aby po asfalcie nie "ciążyło" a i w lekkim terenie dało radę. Wybór padł (z racji ceny przede wszystkim) na oponki Kelly's Softline:

Lżejsze od fabrycznych, w środku gładko więc na asfalcie ładnie się toczy a po bokach w razie czego trochę bieżnika ma co by się lepiej gruntu trzymała. Jak jeszcze nie będzie specjalnie kapciogenna to będzie super.

No i ruszyliśmy o 14:00. Wychodzimy przed dom i jesteśmy w szoku jak jest ciepło! Termometr nie kłamał: w cieniu 15 stopni i to było czuć! Ubrałem się praktycznie jak na pełnie wiosny czyli: owiewy won, kurtka won, jedynie nogawki i rękawki + potówka pod trykot i chwilami przy tempie rege było mi za gorąco. Jakbym dzisiaj katał regularny trening to pewnie bym pojechał z dołem na krótko.
Pojechaliśmy na Głębokie a dalej ścieżką rowerową do Pilchowa i dalej Tanowa.
W Tanowie odbijamy w drogę na Węgornik aby dojechać do celu wyprawy czyli jeziora Świdwie. Po kilkuset metrach dojeżdżamy do wybiegu dla koni, które okazują się być niesamowicie przyjazne :)

Źrebak z grzywą jak Justin Bieber :D


To... daleko jeszcze czy nie?! :D


Dały się nawet pogłaskać :)


Próbowały  nawet zaprzyjaźnić się z moim rumakiem :P


Po namowach Gosia też odważyła się z nimi zaprzyjaźnić :)

Pożegnaliśmy się z kuniami i pojechaliśmy dalej. W końcu dotarliśmy do Świdwia, ognisko się pali, ludziska smażą kiełbaski - weekend bejbi :) Podjechaliśmy do wieży widokowej i pogapiliśmy się trochę na panoramę jeziora. Najśmieszniejsze jest to, że byliśmy tam pierwszy raz hahaha chociaż na rowerach po szczecińskich ziemiach jeździmy już od prawie czterech lat.


W drodze do rezerwatu Świdwie


Jezioro


Na wieży była luneta ale jakaś popsuta, nie obracała się i nie można było ustawić ostrości

Po kilku chwilach w rezerwacie ruszyliśmy z powrotem w kierunku Szczecina z planem zahaczenia o Bartoszewo. Tam zajechaliśmy do Gospody Uroczysko na pyszną zupę gulaszową i szklaneczkę coli.


W lesie przed Grzepnicą


Pychota! Ostatni raz na świeżym powietrzu jedliśmy w schronisko w Dolinie Pięciu Stawów w Tatrach :)

No i dojechalimy do Szczecina i do domu. Fajny relaksacyjny wypad z rewelacyjną pogodą. Na razie po przeziębieniu prawie śladu nie ma i mam nadzieję, że już minęło.
I sprawdza się stare porzekadło, że w "marcu jak w garncu". Rok temu, 10 marca było tak :D


Kategoria 0-50km, MTB


Dane wyjazdu:
18.99 km 0.00 km teren
00:50 h 22.79 km/h:
Maks. pr.:41.89 km/h
Temperatura:6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Trening #23

Środa, 5 marca 2014 · dodano: 05.03.2014 | Komentarze 1

Jak mi się dzisiaj nie chciało... jak mi się dzisiaj nie chciało! Ale zmusiłem się (tak, "zmusiłem" to dobre słowo). Miało być trochę ponad godzinę ale kilkanaście minut po wyjeździe świeżo naładowane aku w lampce dziwnie przysiadły, chyba dokonały żywota po kilku latach używania. Na domiar złego lampka tylna również zaczęła puszczać fochy i gasła na kilka minut po czym znów sama się włączała - też baterie słabe. Pokręciłem więc krócej i wróciłem po 50 minutach zanim stałbym się niewidoczny. A jako kierowca doskonale wiem jak WKURW......Y są rowerzyści kamikadze jeżdżący bez świateł o zmroku.

Pulsaka nie uruchamiałem, ale z racji krótkiej jazdy mocne hopy i tempówki na trasie robiłem nierzadko.
W sobotę może w końcu przekręce pedały do szosy i pośmigam coś po asfaltach. Zobaczymy co te zaginki na terenowym klocu dały.

Fajny klimat kręcić po puszczy wieczorem, przed oczami snop światła z przedniej lampki, dookoła dzika ciemność a w uszach odpowiednie tło muzyczne ;)


Dane wyjazdu:
47.73 km 0.00 km teren
02:39 h 18.01 km/h:
Maks. pr.:36.58 km/h
Temperatura:11.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Trening #22 Rege z Gosią

Niedziela, 2 marca 2014 · dodano: 02.03.2014 | Komentarze 1

Wczoraj lekko poimprezowaliśmy na urodzinach znajomych więc dzisiaj trochę lekkiego kręcenia było najlepszą opcją. Pogoda rozpieszcza jak na początek marca więc żal byłoby nie skorzystać. Dzięki temu, że prawie piętnastokilogramowy Giant z ciężkimi terenowymi oponami generuje potężne (w porównaniu do Cube'a) opory toczenia to mogę sobie jadąc rekreacyjnie z żoną ogarniać jazdę regeneracyjną :). Wilk syty i owca cała hehe. Pojechaliśmy zrobić pętlę przez Pilchowo, Bartoszewo i Dobrą a potem na rekonesans ku Wałom. Super wypad.

Pulsaka nie miałem ale czuje, że średni byłby gdzieś w okolicach 120-130. Następnym razem wezmę i sprawdzę.
Cały czas nie mogę dobrać odpowiednio pozycji siodła w Giancie. A to za wysoko, a to za nisko, całość komplikują dłuższe niż w szosie korby (175 vs 172,5mm) co też przekłamuje mi odczucia. Dzisiaj znów trochę podniosłem, jakby lepiej ale dopiero dłuższa jazda da jakieś miarodajne porównanie. 


Na bulwarach :)



Dane wyjazdu:
49.00 km 0.00 km teren
02:35 h 18.97 km/h:
Maks. pr.:40.39 km/h
Temperatura:5.0
HR max:182 ( 92%)
HR avg:153 ( 77%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1968 kcal
Rower:

Trening #21 Czyli szosa-men w prawdziwie trudnym terenie :D

Sobota, 1 marca 2014 · dodano: 01.03.2014 | Komentarze 2

Pojechałem rano na 9:00 na ten film o kolarzach organizowany przez Maraton Gryf. Na Głębokim spotkałem też Roberta, Piotrka B., Marcina i Artura. Dwóch pierwszych planowało dziś stutrzydziestokilometrową wytrzymałość po asfaltach na MTB z średnią powyżej 30km/h więc grzecznie odmówiłem. Marcin i Artur z kolei planowali lekki trening w terenie więc się z nimi zabrałem. Z początku podłączyliśmy się pod ekipę filmową, może nawet będziemy na kilku ujęciach. Jednak jak ruszyliśmy i okazało się, że organizatorzy zaplanowali więcej pozowania i dublowania niż jeżdżenia to szybko odbiliśmy w las i tyle było naszego udziału w tym projekcie. Szczerze to myślałem, że będzie to coś na kształt wideorelacji z Infrasettimanale Classico z Katowic, czyli ludziska ogarniają sobie normalny trening a ekipa + kamery na zawodnikach uwieczniają wszystko. Tryb typowego planu filmowego z dublowaniem scen, przejazdów i zatrzymywaniem się co kilkadziesiąt metrów jakoś do mnie nie przemówił.
W lesie dla mnie hardcore. Tempo niby tlenowe chociaż na podjazdach zatykało. Chłopaki pokazali mi nowe trasy wokół wieży Quistorpa, którą w końcu dzięki nim zlokalizowałem - byłem przekonany, że jest ona gdzieś po drugiej stronie lasu :) Szlaki naprawdę robią wrażenie, techniczne zjazdy i podjazdy. Oni śmigali przez wąwozy a ja z duszą na ramieniu pokonywałem podcięte zjazdy i ultrastrome piaszczyste podjazdy z nachylaniemia niedostępnymi dla szosy. Ciężki kawał chleba to MTB... Nie dość, że trza mieć kopyto coby przepchnąć te korby, trzymać dodatkowo równowagę na minimalnych prędkościach i maksymalnych nachyleniach na trudnym terenie i dodatkowo co chwilę rozkminiać, którą trajektorią pojechać żeby się nie wyebać :D. Dla mnie szosowca kompletna nowość ale za to bardzo ekscytująca. Na szosie to w zasadzie jedyne co Cię obchodzi, to żeby noga podała i żeby koła komuś nie liznąć...
Na koniec zjazd ponad 40km/h z jakimiś mini hopami i strach w oczach hahahaha. Chłopaki pokazali mi trochę prawdziwego XC, jestem przerażony ale i podjarany :D Dzięki za wypad! I do następnego!
Potem się rozjechaliśmy a ja pokręciłem sobie lekkim tempem na Wały i z powrotem do domu dokręcając trochę kaemów.

HZ: 10%
FZ: 44%
PZ: 41%


Na Błoniach już krokusy czyli wiosna :D