Miało być grupą z CRT ale 2km od domu usłyszałem głośny trzask a potem rytmiczne metaliczne bum, bum, bum, bum... Pękła szprycha, konkretnie wyrwało nypel z obręczy. Obręcz na szczęście wydaje się być nieuszkodzona a oderwał się jedynie kołnierz blokujący nypel w otworze. Późniejsze oględziny wykazały, że była to szprycha bardzo blisko miejsca, gdzie wczesną wiosną gdy wpadłem w krater na drodze przyfasoliłem ostro obręczą lekko ją w tym miejscum wgniatając. Być może naprężenia wówczas powstałe spowodowały zmęczenie materiału i w konsekwencji nypel puścił po iluś tam set kilometrach... Jutro koło leci na serwis. I tutaj dobrze jest mieć drugi zestaw kół :). Dzięki temu musiałem tylko przebrać stare obręcze w opony z uszkodzonego zestawu i po pół godziny wyruszyłem na trasę. Męczyłem jednak solo i średnio mi to szło. Jakieś kiepskie sampoczucie, jakby przemęczenie, noga nie kręciła, puls ospały.
Rundy wokół komina. Zmęczony strasznie byłem, wyjechałem dopiero o 21:30 w ramach ostatniej treningowej wieczerzy przed sobotnim startem. Kilka akcentów a tak to równo. Straszny ziąb, przemarzłem okrutnie.
Ostatnie szlify przed sobotnim Gryflandem. Miałem jechać solo ale udało się szybciej ogarnąć więc posłałem tylko esa Romkowi, że się spóźnie 5 min i pokatam z nimi początek wspólnie. Ekipka na jeziorku słonecznym zebrała się kilkuosobowa więc zapowiadało się sympatyczne kręcenie. Na trasie ze Szczecina do Lubieszyna powychodziłem na czub porobić swoje tempówki. Dojechałem z peletonikiem do Grambow, tam pożegnałem kompanów i zawróciłem na Szczecin. Puls dzisiaj bardzo łatwo wkręcał się na wysokie obroty, aż za wysokie ale pomimo tego noga była świeża i dynamiczna. Mam tak czasem właśnie, że puls na poziomie 80% a czuje się jakbym jechał w tleniku. Nie wiem co to za zjawisko. Jutro wieczorem również 1,5h ze sprintami. W piątek MOŻE godzinka rolek z akcentami i tyle. Sobota ogień. Skład CRT na Gryfland jedzie bardzo silny więc jeśli uda się wylosować dobre i mocne grupy to będzie ciekawie.
Pogoda dramat. Wyjechałem dopiero późnym popołudniem kiedy minęły najgorsze gradowe nawałnice ale silny wiatr i niska temperatura potęgowana przez wilgotność dawały się mocno we znaki. Organizm nie chciał złapać optymalnej temperatury, wiatr wybijał z rytmu ale mimo wszystko udało się zrobić kilka interwałów i symulowanej jazdy po zmianach. Krótko po pierwszej godzinie jazdy złapał mnie kryzys cukrowy. Teoretycznie byłem najedzony solidnym obiadem i jeden batonik, który chwilę wcześniej zjadłem s trakcie jazdy powinien wystarczyć na 2h treningu ale ziąb zwiększył zdecydowanie zapotrzebowanie energetyczne i zacząłem marzyć o czekoladowych zającach, które zostały w domu - klasyczna cukrowa zapaść. Na szczęście w Blankensee na rondzie spotykam Tomka S., z którym zabieram się na ostatnie 20km do domu. Z kimś zawsze raźniej więc czas szybko mija na pogaduchach. Jeszcze tylko Miodowa i w końcu loguję się z powrotem w domu.
Weekend z dziwnym pomieszaniem emocjonalnym, dziś co prawda Kwiatkowski był trzeci na Liege-Bastogne-Liege ale wczorajsza śmierć Michele Scarponiego na treningu pod kołami ciężarówki skłoniła do gorzkich refleksji :( Za tydzień w sobotę inauguracja okresu startowego i pościgamy się na maratonie w Nowogardzie.