To nie był mój dzień choć zapowiadało się zupełnie inaczej... Od czwartkowej jazdy strasznie drapało mnie gardło, przeziębiłem czy jaki uj? Nie wiem, mimo to dzisiaj grzechem byłoby nie skorzystać z pogody. Wybrałem się więc z planem spokojnego bajabongo po dojczach. Niestety zaraz jak w Dobrej skręciłem na Lubieszyn zonk - w mordę zawiało. I tak aż do Grambow się męczyłem, na liczniku 26 i walka o niski puls. No ale jakoś całkiem zgrabnie mi poszło i trzymając raczej lekkie tempo śmignąłem sobie do Locknitz. Tam przerwa na batonik i dalej w drogę ku Ahlbeck, czyli prawie idealnie na północ. Wiatr niby miał mi zajebiście pomóc ale tak kręciło między drzewami, że raz pociskałem z czwórką z przodu aby 100 metrów dalej męczyć się 30stką... Niezłe pomieszanie z poplątaniem. Puls nisko więc zgodnie z założeniami. Mijam Hintersee i odbijam na Ahlbeck. Dojeżdżam prawie do samej wioski, znów przerwa na batona i nawrotka na Szczecin. A piać znów w mordę dmie. Męczę się i rzucam mięsem bo pizga raz słabo raz mocno - najgorsze co może być bo wytrąca z rytmu i dekoncentruje. Dodatkowo gardło daje o sobie znać, płuca bolą przy głębszym wdechu. Jakoś dojeżdżam do Dobieszczyna i tam chowam się lesie. Bateria, która zaczęła się kończyć niewiedzieć czemu przy Ahlbeck, jest już na wyczerpaniu. Nie pamiętam kiedy ostatni raz miałem taki kryzys! Od kilkunastu kilometrów męczy mnie też łupanie w krzyżu ale jakoś przetrzymuję atak bólu i sytuacja się poprawia. Zmuszam się i zapuszczam 30-32 km/h. Tanowo wypada mi na 86 km gdzie notuję przeciętną 30,1 km/h. Liczyłem na lepszy czas ale mi do prawdziwych koksów daleko. Od Tanowa oprócz krzyża dochodzą sensacje żołądkowe, chce mi się rzygać, skręca mnie w brzuchu - no masakra. Wlokę się 25-27 km/h i marzę o ciepłej kąpieli w domu. Na Pogodno dojeżdżam styrany i totalnie wyjechany. I nie potrafię zrozumieć dlaczego? Jechałem jak na mnie lekkim tempem, z wyraźną rezerwą, treningi w tym roku też robię generalnie dłuższe niż w zeszłym. Mam nadzieję, że to jednorazowa awaria i będzie tylko lepiej.
Pozdrowienia dla Mateusza z którym mijałem się w Glashutte!
Pomimo tego, że kończę w tym tygodniu o 17 to wybrałem się na trening i to wcale nie krótki. Towarzyszył mi Przemek, zapalony biegacz, który postanowił się dzisiaj ze mną zabrać. Ze względu na zaawansowanie Przemek jechał dzisiaj treningowo na kole :). Ja zrobiłem sobie za to solidną wytrzymałość. Wiatr słaby, momentami tylko w porywach irytujący a tak to generalnie neutralny. Chciałem dziś pojechać solidniej, żeby się trochę rozbudzić i udało się. Pomimo mocniejszego tempa i jazdy solo kryzysu nie było i gdy zachodziła potrzeba to miałem z czego depnąć. Przemek dzielnie się trzymał na kole choć prędkość rzadko schodziła poniżej 30stki. Dopiero na ostatnim podjeździe za Dołujami pociągnęłem mocniejsze tempo i kolega trochę strzelił. Generalnie w strefie choć często w tzw. mieszanej. Pięknie dziś weszło w nogi. Jestem zadowolony.
Brawa dla Sylwka i Bartka za dzisiejszy etap Giro del Trentino!
Z Erykiem postanowiliśmy dziś powalczyć z wichurą. Rzucało nami jak szatanami ale daliśmy radę. Potem dokrętka na mieście i mało brakowało a dwa razy bym dzisiaj dzwona z autem zaliczył.
Tak a propos jazdy w trudnych warunkach, mały motywator:
Trochę się nie wyspałem, ale bez problemu wstałem o 8 aby przygotować się do szumnie ogłaszanego w mediach wszelakich treningu organizowanego przez Romka. Pojawili się czterej śmiałkowie: Eriko, Tomek, Grzesiek oraz moja skromna osoba. Trener jednak zachował się jak totalny amator i zapomniał wziąść... bidonów. Wybaczamy to faux pas. Do Dobrej ruszyliśmy zaraz po starcie Mastersów to też szybko doszliśmy ich peleton i podwieźliśmy się rozgrzewkowo do ronda. Tam oni uderzają na Blankensee a my skręcamy na hopki w kierunku Lubieszyna. Noga mi coś słabo podaje, puls wysoko, nie czuje się za dobrze ale jadę swoje. Za granicą skręcamy na Grambow a dalej na południe, na Schwennenz. Tempo od granicy idzie już mocniejsze, więc zaczyna się robić ciekawie a i samopoczucie mi się poprawiło. Po zmianach ciągniemy sobie aż do Glasow a tam zawrotka na północ w kierunku Locknitz. Grupa się trochę rwie ale w miasteczku znów łączymy siły. Małe uzupełnienie paliwa i dalej w drogę na północ przez Rothemklempenow. Przed Grunhof robię mały skok, Romek poprawia i wychodzi na zmianę podkręca do 40. Potem poprawia Grzesiek, a ja wychodząc mu z koła skusiłem się na mały sprint do tablicy. Grupa jednak odpuściła i nik za mną nie skoczył. Dalej prowadzę chłopaków przez falbanki i różne mniej znane niemieckie szlaki aby wyjechać ostatecznie w Lubieszynie. Lecimy sobie z lekką pomocą wiatru, jeszcze dwie większe hopki i meldujemy się w Szczecinie z przeciętną 31,7 km/h. Niby nic wielkiego ale tempo dość szarpane, było też trochę zabawy po drodze więc czułem w nogach ten dystans. Postanawiam jeszcze dokręcić do setki i atakuję Miodową, którą podjeżdżam chyba tylko siłą woli. Na płaskim to ja jeszcze jechałem, ale ten podjazd wycisnął ze mnie ostatnie soki. I dobrze. Dawno nie miałem takiego ostrzejszego, szarpanego wypadu a wiem, że dobrze mi takie treningi robią.
Dzięki koledzy za super wypad i do następnego!
A łożyska HTII Shimano 105 to szajs jakich mało - jedna jazda w deszczu i już strzelają. Kwadrat na jakim jeździłem do tej pory był nie do zajechania, ale coś kosztem czegoś, chciało się sztywnej korby...
Deszczyk sobie kapie... Ale po kolei. Dzisiaj planowałem coś dłuższego to też zabrałem mundurek do pracy z nadzieją na rychłe ruszenie w tango wraz z wybiciem godziny 16tej. Rychło więc ruszyłem i mój zapał ostudził deszcz. Najpierw lekko kropił potem się rozpadał na dobre. Pojechałem na Głębokie, potem Dobra, Grzepnica, Bartoszewo i znów do Szczecina. W Pilchowie jakiś nieznajomy mi kierowca proponuje podwózkę do Szczecina, może też kolarz? Ja jednak twardy jestem więc przypomniałem sobie jak Lens mordował się w chmurach na Alpe d'Huez i z blatu łyknęłem Miodową. Klimat fajny, dobrze stymuluje psyche, woda lała się strumieniami w dół szosy a ja parłem na szczyt jak ów Teksańczyk. Zjazd gorszy od wjazdu, uważać trzeba bardzo bo w takich warunkach nie trudno o uślizg. Czas do domu.
Danych brak bo mi licznik po 10 minutach zamókł a opaski od pulsaka zapomniałem.
6 x Miodowa po świątecznym obżarstwie. Motywacja była po wczorajszym Paris - Roubaix :) Boonenowi należało się to zwycięstwo jak psu buda, widać, że jest w gazie a na brukach niewielu może mu zagrozić. Szkoda, że Cancellara przekreślił swój udział w tegorocznym P-R przez wcześniejszą kraksę bo byłoby ciekawie a tak był to teatr jednego aktora. A Turgot pokazał, że trza walczyć do samego końca hehehe i o grubość szprychy objechał czarującego się Ballana.
Krótko po pracy rozruszać nogi po wczoraj. Wyjechałem na spotkanie Danielowi ale znów się nie udało spotkać, fatum jakieś czy co? Przez kilka kilometrów kręciłem za to z dwójką młodych, jeden na carbonowym biało-pomarańczowym Whistle a drugi chyba aluminiowe Colnago to było do kogo gębe otworzyć. Oni pojechali na Blankensee a ja odbiłem z powrotem do domu bo czas mi się zaczął kurczyć.
Z rana mróz jeszcze trzymał więc poczekałem do 10. Pojechałem na Głębokie z nadzieją na zakup jakiegoś batona ale sklepik zamknięty :(. Na szczęście w Tanowie otwarte i pani ekspedientka była tak miła, że mi maszynę przypilnowała pod sklepem!. Prince Polo XXL powinno starczyć. Do Dobieszczyna w mordę. I co gorsza wiatr z umiarkowanego robił się coraz bardziej porywisty. Wiedziałem, że dziś rekordów nie będzie bo jakoś słabo mi się jechało, tętno wysoko i walczyłem o to, aby utrzymać się w strefie. Potem skręt na Glashute i tutaj liczyłem na wiatr w plecy. Ale się przeliczyłem, bo zmienił kierunek na południowo-zachodni. Założyłem sobie dojechać w dół do Locknitz więc czekało mnie kilkanaście kilometrów przebijania się na młynku. Na szczęście puls zaczął się obniżać do normalnego poziomu. Ostatnie 20 kilometrów z wiatrem więc blat oś i lecimy :) Na trasie całkiem sporo kolarzy jak na taką pogodę. Bałem się, że mi korki wywali przed Szczecinem, bo mało paliwa ze sobą zabrałem, ale dałem radę co mnie bardzo cieszy.
Szkoda, że teraz taka ch.... pogoda ma być, a trenażera ni mom :(
Trening prosto z pracy, ciuchy i szpeje sobie wcześniej przygotowałem i 16:10 byłem już na trasie. To znaczy w centrum miasta i 10 km musiałem się przebijać przez popołudniowe korki. Potem już za Głębokim luźniej i na Dobieszczyn, dalej Glashutte, Grunhof, Pampow, Bismark, Lubieszyn, Dołuje, Mierzyn i Szczecin. Wiatr mocny, boczny rzucał w rowerem a ten w mordę mocno wyhamowywał. Ale dolny chwyt, młynek i jakoś poszło cały czas w strefie. Za Bismark powiało w plecy więc była nagroda za trud. Tętno nisko, dopiero w drugiej połowie treningu zaczęło się lekko podnosić.
Podjazdy. Za drugim razem wyprzedziłem jednego kolarza na klasycznej stalówce. - Dawaj dawaj! - To daj koła... - Łap! Zwolniłem i podciągnęłem nowego kolegę. Trochę go przydusiłem, ale nie ma się co dziwić, i cięższy rower miał i posturę słuszniejszą. Dojechaliśmy razem na szczyt i trochę pogadaliśmy. Potem zjazd. Wspinał się jeszcze jeden kolarz ale co my w dół to on w górę, co my w górę to on w dół. W końcu poczekaliśmy na niego na dole czekając aż zjedzie ale po 10 minutach odpuściliśmy. W środku podjazdu znów go mijamy pędzącego do pętli - czekał na nas u góry heh. No pech :) Na dole spotkałem też Adama i jego kumpla, Krzyśka. Trochę pogadaliśmy ale chłopaki odbili w las a ja z kompanem zrobiłem ostatni, czwarty podjazd. Niestety tylko cztery bo sporo czasu straciliśmy na pogawędki a zaczęło się ściemniać. Fajny wypad.
Co prawda pewnie nigdy nie będę jakimś mocarzem, ale k.....a, kocham ten sport!