Trening z rana, choć moje "rano" to zupełnie inne "rano" niż u Grześka :) W pracy miałem nadgodziny do odebrania więc dziś mam na 12:00. Pobudka o siódmej i chwilę po ósmej kręciłem już na Bezrzecze. W sumie mogłem wziąść szosę bo drogi czyste ale mróz złapał. Na traktorze jedzie się wolniej przy tym samym wysiłku co dawało trochę więcej ciepła niż na ścigaczu. Półtorej godzinki machnięte. Słońce już grzeje, niech roztapia ten biały syf, mam go już dosyć. Połowa marca a tu końca zimy nie widać.
A w najnowszym MR jest wywiad z Peterem Saganem i okazało się, że mamy prawie te same wymiary :D
Prognozy się spradziły i w nocy nawaliło śniegu. Nie jesteśmy jednak z cukru więc nie odwołaliśmy treningu i pojechaliśmy z Danielem po rozjeżdżać trochę śniegu w puszczy. Co ja się będe rozpisywał... Moje umiejętności są fatalne hahahaha. Zaliczyłem chyba z 10 gleb. Rozdarłem nogawkę na kolanie i obiłem nadgarstek. Sporo górek musiałem podchodzić bo nie dało się (albo ja nie umiałem...) na nie wjechać. Dobrze, że przykręciłem platformy i pojechałem w butach górskich bo blokach to bym zawrócił na pierwszym podjeździe. Ale ogólnie frajda ogromna! Cały czas się śmiałem hahahaha. Dzięki Daniel za fajny wypad i fajną trasę, wrócimy tam jak będzie bardziej przejezdnie bo dziś to był niezły hardkor. I mam nadzieje, że coś z formą nadrobie bo mnie nieźle na podjazdach przyduszałeś ;)
Początkowo chciałem wjechać w teren ale pogoda wbrew prognozom była całkiem całkiem więc przekręciłem z powrotem pedały na szosę i sru na dojcze. Wiatr dziś nieźle kręcił choć do Dobieszczyna raczej pomagał. Za Tanowem zrobiłem serię interwałów 4x2min 85-90%Hrmax - uda zabolały. Pierwszy tysiak wyjeżdzony trzeba pomału zacząć wprowadzać konkretne ćwiczenia, noga sama się nie zrobi. Dalej już lekkim tempem bez spiny do granicy i zwrot na południe na Glashutte i Grunhof. Wiatr boczny, silny, na otwartych polach ciężko było trzymać tor jazdy ale w lesie sie uspokoiło. W Grunhof skręcam na dróżkę do Pampow ale do wioski nie dojeżdżam bo odbijam na Mewegen. Złapał mnie kryzys, który co raz bardziej się pogłębiał. Miałem wziąść Liona na tą okoliczność ale zwyczajnie zapomniałem - za to nie lubię tej pory roku bo trzeba wziąść tyle rzeczy, tyle ciuchów, że czasem o czymś zapomnę. Na samej wodzie ciężko było kręcić ale nie było wyboru. Mimo kiepskiego samopoczucia w Blankensee decyduje się odbić jeszcze na falbanki zamiast prosto przez Buk do domu. Nogi już nie miały z czego kręcić ale włączyłem młynek i pilnując strefy jakoś doczłapałem się do Bismark. Tam przychodzi początek końca :D Skręcam na wschód na Lubieszyn i wiatr uderza w mordę. MASAKRA! Na podjazdacg 21-23km/h na zjazdach... 26 :D W brzuchu pusto, jadę na oparach. Podjazd na Dołuje pokonuję w ślimaczym tempie a hopka przed Skarbimierzycami rozwala mnie na amen. Dochodzi mocne wychłodzenie od lodowatego wiatru. Dalej do Mierzyna toczę się z myślą o ciepłej kąpieli jaka czeka mnie w domu za kilkanaście minut. Ujechałem się konkretnie. Jutro zasłużony dzień przerwy. Puls nisko, wolno się podnosi, szybko opada - idzie ku dobremu. I w dodatku Endomondo mi zwariowało i w Dobrej po 10km się wyłączyło rejestrując te przejechane 10km z średnią 60km/h WTF?!?!
Swoje zrobiłem, teraz nogi do góry, kawka i Paris-Nice! Allez allez Voigt! :)
W drodze z pracy podjechałem do Synkrosa bo mi się pedały zapiekły w Yukonie. Pomogli za friko i śruby puściły. W domu szybko przekręciłem swoje szosowe i już w blokach tak jak bozia przykazała pognałem do lasu się trochę pobawić. Wiało masakrycznie a w puszczy cisza - to jest plus. Inna sprawa, że tempo w terenie jest bardzo szarpane, ciężko utrzymać konkretną strefę bo raz jest ok, potem jakaś sztywna hopka gdzie płuca palą po czym następuje trudny zjazd gdzie dokręcać nie ma po co i puls spada poniżej pierwszej strefy. Dziwnie się tak jeździ ale jest przy tym dużo frajdy. Na koniec zjechałem sobie z Miodowej tym razem w terenie. Hahahahaha... ze trzy razy omal nie zaliczyłem drzewa. Asfalt i cienka opona jest bardziej przewidywalna niż balony 2.1 i luźny teren :). Mimo wszystko super było sobie tak pohasać. Na koniec dokrętka na mieście "bulwarami" i powrót do domu.
Pojechałem dziś do pracy szosą z zamiarem potrenowania zaraz po fajrancie. Pogoda dopisała, nawet się trochę zgrzałem. Trasę zacząłem podjazdami najpierw Wilczą a potem Duńską w stronę Osowa. Czasu starczyło na półtorej godziny hasania po dojczach. Na 30-tym kilometrze kryzys i nogi osłabły. Na koniec dwie hopki pod Dołuje i Skarbimierzyce na dobicie. Puls spokojnie, w normie, trochę bolały plecy na koniec. A teraz czas na spaghetti z podwójnym parmezanem! :D Mmmmm.....