Dzisiaj miałem zamiar szybko się uszykować i jak najszybciej wyjechać. Niestety w pracy się trochę przedłużyło a zanim napompowałem koła, zjadłem coś nie coś, ubrałem się to było już przed 18 :(. A w planach była co najmniej 70tka :/ Ruszyłem w kierunku Wołczkowa. Wiatr z północnego zachodu zniechęcił mnie do skręcania w stronę Hintersee, ruszyłem więc na południe w kierunku Lubieszyna. Do Blankensee tempo raczej słabe a AVS wskazywał 28 km/h. Po odbiciu na południe wiatr zaczął lekko pomagać i nogi się rozgrzały. Potem od Lubieszyna szosą aż na Ku Słońcu z dobrą przelotową 37-40 km/h, którą niewątpliwie zawdzięczam pomocy sił natury ;P Pierwszą połowę trasy przejechałem zachowawczo starając się nie przekraczać 80% HRmax (kurde trudno się powstrzymać hehe). Drugą połowę, gdy już byłem pewny, że nic dłuższego nie wyjdzie pocisnęłem mocniej na granicy lub lekko powyżej tlenu. Po powrocie do Centrum spisanie danych z licznika i lekki rozjazd na Błonia. W weekend szykują się odwiedziny u rodziców więc nici z czegoś konkretniejszego... Odbije sobie za tydzień :)
Krótko bo po pracy nie mam zbyt dużo czasu. Ale lepsze 1,5 godziny niż nic :) Pierwszy raz z pulsometrem. Nie jechało mi się jednak dzisiaj zbyt dobrze. Raz, że byłem dosyć zmęczony po pracy, a dwa: obżarłem się niesamowicie tuż przed treningiem i przez cały czas miałem okropne uczucie kowadła w żołądku. Pętla: Centrum, Bezrzecze, Dołuje, Lubieszyn, Bismark, Hohenfelde, Blankensee, Buk, Dobra, Wołczkowo, Głębokie, Centrum.
HRmax - 185 (ostatni odcinek podjazdu na Bezrzecze) HRśr - 151 HZ - 9% FZ - 70% PZ - 21%
Dziś zdecydowałem się zakupić pulsometr. Wykręciłem już w tym sezonie ponad 3000 kilometrów i myślę, że najwyższy czas aby zacząć kontrolować to "jak" te kilometry wykręcam. Na razie w kwestii interpretowania danych z pulsometru jestem słaby, ale szybko się uczę :D. Pulsometr kupiłem na miejscu, w stacjonarnym sklepie bo tyle się naczytałem o różnych wadach i problemach z tymi pożytecznymi urządzeniami, że wolałem mieć możliwość bezproblemowej wymiany w razie czego. Polowałem na Sigmę PC15 ale w sklepie niestety mieli PC3 (zbyt ubogi), PC9 (główny konkurent faworyta, tańszy i prawie tak samo wyposażony) i jakieś bodajże Onyxy za ponad dwie paki. Ostatecznie zdecydowałem się na PC9. Z tego co zdążyłem się zorientować od PC15 różni ją tylko brak podświetlenia, zapisu HRmax i stopera. Najbardziej szkoda mi zapisu HRmax ale trudno, przeżyję. Ma strefy, można ustawiać je ręcznie, liczy średni puls, kalorie, sygnalizuje dźwiękiem przejście z jednej strefy do drugiej czyli wszystko to czego potrzebuję w moim amatorskim rowerowaniu. Oczywiście mimo tego, że ciuchy się piorą po wczorajszych piaskach musiałem wyskoczyć na chwilę przetestować sprzęta w boju hehe ;)
Po wczorajszej imprezie postanowiliśmy rozjeździć kaca i wybraliśmy się na pętlę Szczecin, Blankensee, Glashutte, Dobieszczyn, Tanowo i z powrotem do domu. Wycieczka jak wycieczka, fajnie było, na tyle upalnie, że czekolada zamieniła się w sos. Koszmarem okazała się jednak jedna mała skrajnie głupia decyzja pod koniec drogi. Przed Tanowem zaczęliśmy zastanawiać się czy nie skręcić może na Świdwie aby zobaczyć jezioro... Skręciliśmy... Najpierw asfalt, jest w porządku. Potem zaczął się szuter. Myślę sobie:"Na Giro też bywają szutrowe odcinki, to ja nie dam rady?!". Szuter zamienił się ostatecznie w grząski piach. Zabudowania się skończyły, za dużo już przejechaliśmy aby zawrócić, więc uderzamy tak jak nas prowadzi ten trakt, czyli w sam środek lasu. Było kilka odcinków, które musiałem przejść pieszo. Po prostu jechać się nie dało. Koła topiły się w piachu po nyple, buksowały, przez bloki kilkakrotnie leżałem... gehenna jednym słowem. A na dokładkę latały tam krwiożercze, gigantyczne chmary komarów. Cięły bezlitośnie... Wściekły byłem niesamowicie, że zdecydowaliśmy się uderzyć w nieznane. Jeziora i tak nie zobaczyliśmy. Wyjechaliśmy dopiero w Grzepnicy. Ten nieprzyjemny epizod uświadomił mi jedno: nie przesiądę się już z szosy na xc, piaski, komary i inne ustrojstwa to nie dla mnie, nie te lata ;P
Dzisiaj typowo treningowo. Pogoda fantastyczna choć mogłoby być trochę chłodniej, bo po kilkunastu minutach byłem mokry. Wyjechałem o 9:30 i pojechałem na Bezrzecze a następnie mało ruchliwą drogą do Dołuji. Tam skręciłem na Lubieszyn i po przekroczeniu granicy zjechałem na ścieżkę rowerową do Bismarck. Potem drogami śródpolnymi do Hohenfelde a następnie fajną, pagórkowatą ścieżką rowerową do Blankensee. Na tej właśnie ścieżce na którymś pagórku minęłem się z peletonem chłopaków z Głębokiego, na oko kilkunastu kolarzy. Pierwszy postój zrobiłem w Pampow. Pięć minut na sewendejsa, piciu i odpoczynek dla tyłka było w sam raz. Po posiłku ruszyłem na Grunhof. Przy wyjeździe na szosę do Glashutte zobaczyłem jakiś kilometr przede mną rowerzystę, nie wiedziałem jednak czy to jakiś turysta czy szosowiec. Tak czy inaczej postanowiłem go doścignąć :). Złapałem go dopiero kilka kilometrów dalej za Glashutte gdy zjechał z szosy na ścieżkę. Szczęśliwie ujeżdżał kolarkę, więc była szansa na współpracę. Przywitałem się, pokręciliśmy parę minut w rekreacyjnym tempie wyprzedzając co chwila sakwiarzy, a dużo ich dzisiaj było. Jak zrobiło się w miarę pusto weszliśmy na obroty i przez następne 16-17 km jechaliśmy we dwójkę na szybkich, krótkich zmianach co 500-800 metrów. Pomimo niesprzyjającego wiatru w drodze z Dobieszczyna do Szczecina udało się utrzymać przyzwoite i stabilne tempo. Przed Tanowem kolega urwał się na Police aby dokręcić kilometrów, podziękowałem za jazdę i ruszyłem do domu, znów solo. Przed Pilchowem musiałem się zatrzymać na dosłownie chwilę aby zjeźć trochę czekolady bo nogi nagle osłabły. Wyszedł brak postoju na granicy jaki planowałem na uzupełnienie kalorii, ale że dobrze się jechało z kolegą to odpuściłem. Po słodkościach siły trochę wróciły, ale stosunkowo mocne tempo poprzednich 60 kilometrów nie pozwalało już w pełni się rozkręcić. Ogólnie do 60tego kilometra jechało mi się dzisiaj wybornie, w Tanowie AVS wyniosła 30,8 km/h - jest progres :) I najważniejsza sprawa: kolano nie bolało! Rozciąganie mięśni, obowiązkowa rozgrzewka przed treningiem i rozjazd po dają chyba efekty. Czas poważnie zacząć myśleć nad pulsometrem.
Wczoraj się leniłem więc dzisiaj pomimo wiatru nie było innego wyjścia - musiałem pojechać :) Umówiłem się z Michałem, który jest świeżo po chorobie na lekkie kręcenie. Trasa identyczna co w poprzednim wpisie, tylko w odwrotną stronę. Wiatr chwilami przeszkadzał mocno ale w sumie kolarzowi wiatr zawsze w twarz ;). Na trasie pomimo rekreacyjnego tempa postarałem się o kilka mocniejszych akcentów. Na końcu, gdy podjeżdżałem pod Osów spotkałem się z bardzo sympatycznym gestem ze strony jakiegoś kierowcy. Gdy męczyłem się z 6% nachyleniem wyprzedził mnie mercedes vito. Wyprzedził mnie jednak tak jakby chciał a nie chciał. Toczył się potem kilkadziesiąt metrów przede mną przez kilka sekund aż zaczęłem się zastanawiać, czy on nie oferuje mi przypadkiem jazdy na zderzaku. Zwiększyłem więc tempo z 23 do 25km/h ostrożnie się zbliżając ale gdy tylko mrugnął mi awaryjnymi stanęłem na pedały i szybko go złapałem. Cisnę więc za nim co sił w nogach, lekko przyspieszamy, zrzucam na coraz niższe koronki, patrze na licznik a tam 31 km/h :D. W końcu mnie odcięło i się urwałem, podziękowałem i dotoczyłem się na sam szczyt. Bardzo pozytywnie mnie ta sytuacja nakręciła bo kilka razy już mnie dzisiaj obtrąbiono na trasie a tu taki miły gest na koniec. Po jeździe obowiązkowo streczing a teraz czas na siłkę :D
Dzisiaj za oknem lato w pełni - słońce i 27 stopni :). Nie mogliśmy nieskorzystać i po pracy ruszyliśmy do za granicę pojeździć po niemieckiej stronie. Wyruszyliśmy z centrum i przejechaliśmy przez Arkonkę. Potem w górę na Bezrzecze a po kilku kilometrach tuż za Wąwelnicą, w Dołujach, skręciliśmy w prawo na szosę wiodącą do przejścia granicznego w Lubieszynie.Na tym odcinku Gosia narzuciła zawodowe tempo 35-36km/h! Myślałem, że licznik mi się popsuł :) Coś czuję, że częściej będe jeździł tamtędy na Niemcy bo tuż za granicą nasi sąsiedzi poprowadzili zajebistej jakości ścieżkę rowerową wzdłuż szosy, prowadzącą chyba aż do Locknitz. Kiedyś do najbliższej wioski za słupkami, czyli Bismark, trzeba było wieźć się ruchliwą drogą a teraz można spokojnie cisnąć elegancką asfaltową rowerową "autostradą". Gdy dojechaliśmy do wspomnianego Bismark skręciliśmy na północ i podobnej jakości ścieżkami zaczęliśmy kluczyć w kierunku Blankensee. Jazda tą trasą to czysta przyjemność. Po drodze spotkaliśmy grupkę młodych rowerzystów - jednemu z nich zepsuła się maszyna. Niestety nie byłem w stanie pomóc bo koledze puściło ogniwo od łańcucha a skuwacza ze sobą nie wożę. Ale chyba zacznę... ;P Chwilę później byliśmy już w Blankensee skąd dojechaliśmy do granicy w Buku, następnie Dobra, Wołczkowo, Głębokie i znów byliśmy w domu. Pod koniec trochę ćmiło mnie felerne lewe kolano (sporo krótkich podjazdów brałem dynamicznie, na stojąco) ale porozciągałem się odpowiednio i mam nadzieję, że to pomoże.
Zjazd do Redlicy i całkiem rozległa panorama na zachód
Tuż przed wyjazdem na drogę nr 10
Nie pamiętam już, ile razy byłem na rowerze po niemieckiej stronie, ale jakość ich ścieżek rowerowych chyba zawsze będzie mnie zachwycać
Niestety dzisiaj znów krótko. Wczoraj impreza, dzisiaj lekki ból głowy i napięte plany na niedziele, ale udało mi się urwać godzinę dla siebie. Połowę drogi okropny wiatr w twarz, 1/4 z wiatrem a 1/4 z bocznym.
Tak ocenił walory mojego sprzętu kilkuletni chłopczyk, uczestnik majowej Masy Krytycznej w Szczecinie :). Muszę przyznać, że to była moja pierwsza masa w życiu. Wrażenia jak najbardziej pozytywne! Niesamowity klimat, który tworzą ciekawi ludzie wart jest ruszenia tyłka z domu aby uczestniczyć w tym, ważnym chyba dla każdego cyklisty, wydarzeniu. Z rozmowy z bardziej doświadczonymi masowiczami wywnioskowałem, że dzisiejsza impreza jest chyba jedną z rekordowych pod względem liczebności. W "peletonie" byli i typowi niedzielni rowerzyści, i freeriderzy, amatorzy kolarstwa górskiego jak i szosowego, kurierzy, rodziny z dziećmi w fotelikach, kilkuletnie brzdące i prawdziwi seniorzy. Znalazła się nawet parka na rowerach poziomych :). Przy akompaniamencie stadionowych trąbek i gwizdków zamanifestowaliśmy obecność rowerów na ulicach Szczecina. Jedni kierowcy klnęli pod nosem gdy musieli stać w korkach spowodowanych naszym przejazdem ale niektórzy wysiadali, patrzyli na korowód, uśmiechali się. Jest światełko w tunelu :) Gdy zbliżaliśmy się do Bramy Portowej złapał nas lekki deszcz, który szcześliwie nie przerodził się w ulewę, choć mało brakowało. Po powrocie na Plac Lotników ustawiliśmy się do pamiątkowego zdjęcia i rozjechaliśmy każdy w swoją stronę. Wróciliśmy z Gosią z uśmiechami na twarzach i plakatem w ręku. Jeśli tylko czas pozwoli za miesiąc znów weźmiemy udział.
Punkt startu - Plac Lotników
Sporo było takich brzdąców w peletonie :)
Całe rondo dla nas :) - Plac Grunwaldzki
Były też i poziomki...
a dla kontrastu przedstawiciel całkowicie przeciwnej koncepcji ;)
P.S. Nie pamiętam kiedy miałem ostatni raz taką średnią! :D Ale zabawa przednia :)
Dzisiaj przed 17 wróciłem ze szkolenia i wolny wieczór postanowiłem wykorzystać na krótki test kolana. W poniedziałek w zasadzie nie bolało, tylko trochę czułem dyskomfort przy wstawaniu, wchodzeniu po schodach itp. We wtorek praktycznie śladu nie było po tej dolegliwości a dzisiaj ciężko mi było uwierzyć, że w niedzielę ledwo dałem radę dojechać. Od niedzieli rozciągałem mięśnie wg poradników o ITBS na youtubie. No nic... nie boli to trzeba lekko się sprawdzić. Przed wyjazdem krótki streching i w drogę. Przed właściwym kręceniem krótka rozgrzewka, reset licznika i "rura". Zaczęłem spokojnie od 26-28 km/h. Jechało się baaardzo dobrze. Dobierałem miękkie przełożenia aby nie obciążać nóg. Szybko się rozkręciłem i nad wyraz łatwo trzymało mi się tempo 30-33 km/h. Mimo to czułem, że jadę zachowawczo. Te pare dni odpoczynku bardzo pomogły też przemęczonym przez ostatni tydzień mięśniom, które nie mogły jakoś wrócić do formy po dosyć szarpanej 80-tce z Danielem. Jechałem pełen obaw i na maksa wsłuchany w swój organizm. Na szczęście nic złego się nie stało (poza lekkim dyskomfortem poniżej rzepki, ale tym razem drugiego kolana). Dojechałem do centrum, zastopowałem licznik i zrobiłem jeszcze 15 minut rozjazdu. Po powrocie do domu obowiązkowo rozciąganie. Wszystko jak na razie jest ok. Co więcej trochę pozmieniałem ustawienia roweru (pół centymetra niżej siodło, bloki w butach trochę cofnięte) i pedałowało się jakby wydajniej. Zobaczymy co się będzie działo w najbliższych tygodniach jak znów zacznę kręcić dłuższe dystanse.